Wspomnienia z Łosiacza - cz. 3
Wspomnienia są fragmentem książki jaka ukazała się w 2016 roku pn. „Moje Kresy”. Autorem zdjęć i książki jest Eugeniusz Szewczuk – Przewodniczący Koła Towarzystwa Miłośników Kultury Kresowej w Brzegu.
Tel. do autora 607 565 427.
Na Podolu pod Borszczowem.
Wspomina Pani Weronikia Antoniewicz – cz.3
Łosiacz na Podolu w powiecie borszczowskim, województwa tarnopolskiego.
Po jednej klęsce niebawem we wrześniu 1939 roku przyszła następna, jeszcze gorsza i tragiczniejsza. Wspominałam o polskich Żydach i roli jaką odegrali Niemcy i pomagający im Ukraińcy. Najgorsze dla nas dopiero miało nadejść.
Któż by się spodziewał, że po 5 latach sowieckiej i niemieckiej okupacji przyjdzie jeszcze gorszy rok 1945. Z czasów dzieciństwa pamiętam wiele wydarzeń. Łosiacz to duża i rozległa wieś.
Tel. do autora 607 565 427.
Na Podolu pod Borszczowem.
Wspomina Pani Weronikia Antoniewicz – cz.3
Łosiacz na Podolu w powiecie borszczowskim, województwa tarnopolskiego.
Po jednej klęsce niebawem we wrześniu 1939 roku przyszła następna, jeszcze gorsza i tragiczniejsza. Wspominałam o polskich Żydach i roli jaką odegrali Niemcy i pomagający im Ukraińcy. Najgorsze dla nas dopiero miało nadejść.
Któż by się spodziewał, że po 5 latach sowieckiej i niemieckiej okupacji przyjdzie jeszcze gorszy rok 1945. Z czasów dzieciństwa pamiętam wiele wydarzeń. Łosiacz to duża i rozległa wieś.
Z naszej Mazurówki aby dotrzeć do kościoła św. Antoniego Padewskiego na nieszpory, drogę krzyżową czy inne ważniejsze uroczystości kościelne musiało się przejść przez całą wieś.
Chodziło się pieszo, niekiedy na skróty, by zdążyć na wyznaczoną godzinę, bo po drodze gdzieś się zatrzymało i z zaciekawieniem obserwowało życie naszej wioski. Pewnego razu nasz sąsiad, także z Walidudów, zabrał mnie spod kościoła na rower. Było to moja pierwsza w życiu przejażdżka takim wehikułem.
Radości i opowiadania rówieśnikom było co niemiara. Koleżanek nie miałam zbyt wiele, takie były czasy, że do szkoły powszechnej niewiele uczęszczałam, to tam najwięcej ma się koleżanek i kolegów. Chodziłam może przez rok do ruskiej szkoły. Uczyła nas oczywiście Rosjanka i jakby inaczej w ich ojczystym języku.
Potem jak wkroczyli Niemcy uczono nas po ukraińsku i godzinę po polsku. Rodziców nie obchodziło czy uczę się obcego języka. Dziecko - tłumaczyli, ty musisz uczyć się i czytać po polsku. Wielki mętlik był w głowie małego dziecka, w szkole po rusku lub ukraińsku, w domu po polsku. Miałam też w domu „Elementarz” do nauki naszej ojczystej mowy i tak przebiegała edukacja.
Pod koniec wojny nauki w szkole praktycznie nie było. Edukację kończyłam dopiero tutaj na Ziemiach Zachodnich. Był koniec lutego 1945 roku, zima powoli ustępowała. Gdzie niegdzie od północnej strony leżały skrawki śniegu, lekki mróz na razie nie zelżał.
Do Łosiacza zbliżał się front. O bieżących wydarzeniach we wsi łosiaczanie najczęściej rozprawiali po mszy świętej w kościele jako, że droga powrotna na Mazurówkę była dość długa, to zawsze było sporo czasu na omówienie wielu palących problemów. Pewnego dnia tato wracając z kościoła razem z wujkiem Antonim słysząc w oddali odgłosy zbliżającego się frontu postanowili, że mnie, mamę i ciocię Anastazję z moją kuzynką Bronią wyślą do wujka, który ożenił się w pobliskiej Tarnawce.
Kościół św. Antoniego w Łosiaczu po renowacji.
Doszli do wniosku, że główna linia frontu przebiegać będzie przez Łosiacz, albowiem Niemcy już od dłuższego czasu przygotowywali różnorodne formy umocnień w postaci wałów i okopów. Wynikało z tego, że tutaj będą się zaciekle bronić przed czerwonoarmistami. Idąc tym rozumowaniem Niemców, obaj postanowili nie narażać swoich rodzin i wywieźć nas w bezpieczne miejsce. Tymczasem stało się zgoła inaczej.
Zwiad sowiecki dostrzegł te umocnienia i następstwem tego lub innych zdarzeń główna linia frontu przeszła polami obok Łosiacza w kierunku Kociubińce – Czarnokoniecka Wola – Tarnawka. Z niewielkimi tobołami zostaliśmy wozem przewiezieni do wujka do Tarnawki.
Mama miała powrócić do domu, by ewentualnie pomóc ojcu w przypadku jakiegoś zagrożenia domu czy całego gospodarstwa. Wracając została jednak zawrócona przez sąsiadkę ciągnącą ze sobą krowę i uciekającą właśnie w kierunki Tarnawki. Jaga tam nie chodź, widzisz cześć zabudowań we wsi już się pali, strzelanina, wokoło pełno ruskich. Mama powróciła do Tarnawki ,ale dom wujka wypełniony był już wieloma uciekinierami tak jak my.
Strzelanina wzmagała się, linia frontu przesuwała się w naszym kierunku. Za namową wujka wszyscy ludzie pochowali się w piwnicy pod oborą. Walki we wsi rozgorzały na dobre. Jeden z pocisków zapalających trafił w oborę nad nami, natychmiast zapalił się słomiany dach. Z każdej strony dochodziły do nas strzały, gwizd kul, huk rozrywających się granatów i pocisków. Zewsząd, jakby z każdej strony tylko okrzyki – huurrraaa, huurrraaa!
Dla jedenastoletniej dziewczynki było to niesamowicie stresujące przeżycie. Zrobiło się duszno, dym dusił gardło, łzawiły oczy, trzeba było z piwnicy jak najszybciej uciekać. Ludzie na oślep wyskakiwali na zewnątrz, przewracając jeden drugiego, o mało co nie zostałam stratowana.
Wujek Marcin zaczął przeprowadzać nas przez ogrody i płoty jak najdalej od ognia i toczących się walk. Obdarta na płotach, ale szczęśliwa, że jeszcze żyję z tym niewielkim tłumem ludzi przebrnęliśmy z pięć gospodarstw zanim dotarliśmy do bezpiecznego jak się nam wówczas wydawało miejsca. Było to duże gospodarstwo, budynki kryte blachą i dachówką. Skierowaliśmy się w stronę piwnicy do przechowywania ziemniaków. W środku to samo co poprzednio u nas, zgiełk, wrzaski, duchota, pełno ludzi.
Miejsca brak albowiem miejscowi schowali tutaj cały swój dobytek, naczynia, szkło, obrazy, kilimy. Powtórnie trafiliśmy w samo centrum walki cofających się wojsk niemieckich. Z jeden strony Niemcy, po drugiej Sowieci i zewsząd powtarzający się okrzyk – huurrraaa, huurrraaa! W tym zgiełku nie szło wejść do środka piwnicy.
Niepełnosprawny syn gospodarzy nagle wyskoczył z ziemianki i widząc palącą się stajnię, pobiegł wypuszczać krowy i konie. Gdy po pewnym czasie powrócił dla niego także nie było już miejsca w piwnicy. W tym momencie zaklął siarczyście, a przestraszeni ludzie momentalnie cofnęli się wgłąb i wejście opustoszało, miejsce znalazło się także dla nas. Niewiele jednak szło wytrzymać w tak zatłoczonym dole.
Gryzący dym z palących się zabudowań gospodarczych spowodował kolejną naszą ucieczkę. Wujek idąc ulicą skierował nas na przeciwną stronę głównej drogi. Tam niestety wpadliśmy na oddział niemiecki. Mężczyzn oddzielono od kobiet, skierowano ich do stodoły – nas do pobliskiego domu. Sądziliśmy, że to już koniec z chłopami, że Niemcy wypełnioną mężczyznami stodołę podpalą, nie uczynili jednak tego. Pamiętam, że o mały włos życia nie postradała córka ciotki Anastazji, moja kuzynka Bronia. W ciągu całej naszej ucieczki ciocia trzymała Bronię na rękach. W pewnym momencie ktoś zauważył, że Bronia w tym dymie i smrodzie straciła oddech, stała się cała sina.
Cudem z pomocą wujka Marcina i innych kobiet udało się ją uratować i Bronia cało wyszła z tej opresji. Dzisiaj wielokrotnie wspominam tamtą chwilę mówiąc Broni, że dostała od Boga drugie życie. Niebawem wszystko ucichło, walki przeniosły się za wieś, ruscy dalej pognali za Niemcami.
W takich oto warunkach przyszło wyzwolenie, zaczęliśmy myśleć o powrocie do domu. W obawie przed banderowcami baliśmy się wracać do Łosiacza przez Dawidkowce, szliśmy na skróty polami. Ciągle wracała myśl, co w domu, z ojcem? W drodze powrotnej znowu musieliśmy się chować po zaroślach, nadleciał samolot.
Sądziliśmy, że na tym pustym o tej porze roku polu zostaniemy niebawem ostrzelani. Kątem oka zauważyłam za skrzydłem samolotu olbrzymią czerwoną gwiazdę, potem z samolotu poleciało na nas tysiące ulotek pisanych w języku rosyjskim.
Co w nich szczegółowo było napisane już dzisiaj nie pamiętam, wiem tylko, że ta komunistyczna propagandowa ulotka zaczynała się słowami „ Polacy! Dzień wyzwolenia już blisko. Nie ma chwili do stracenia”.
Pamiątkowa tablica.
Sądziliśmy, że na tym pustym o tej porze roku polu zostaniemy niebawem ostrzelani. Kątem oka zauważyłam za skrzydłem samolotu olbrzymią czerwoną gwiazdę, potem z samolotu poleciało na nas tysiące ulotek pisanych w języku rosyjskim. Co w nich szczegółowo było napisane już dzisiaj nie pamiętam, wiem tylko, że ta komunistyczna propagandowa ulotka zaczynała się słowami „ Polacy! Dzień wyzwolenia już blisko. Nie ma chwili do stracenia”.
Po drodze do domu wstąpiliśmy jeszcze do ciotki Anastazji, a tam zamiast ruskich – Niemcy. Jeden z żołdaków wrzasnął raus!, wypędzili nas. To mój dom, ja tu mieszkam, nieśmiało odezwała się ciotka, raus! Cóż, zbieramy się do nas, na Mazurówkę. U nas to samo, ojca nie ma, w domu Niemcy. Obok naszego domu w niewielkim sadzie tato miał zagrodę pszczelą. Bardzo głodni Niemcy powyciągali ramki z uli i jedzą nas miód, wszystko przede wszystkim niszcząc.
Z naszego domu także zostaliśmy wszyscy wypędzeni. Spotkaliśmy naszą sąsiadkę Magdę która zabrała nas do siebie opowiadając po drodze, że wszyscy mężczyźni ukryci są w zamaskowanej piwnicy przy stodole. W domu u Magdy także sporo ludzi, lecz nie to w tym momencie dla mnie było najważniejsze.
Z bardzo bliska napatrzyłam się po raz pierwszy w życiu jak straszliwa jest śmierć, tą którą oglądałam – śmierć na wojnie. Pola, ulice i podwórka zasłane były trupami żołnierzy sowieckich i niemieckich. Swoich Sowieci zaczęli zabierać dopiero po jakimś czasie, niektórych Niemców musieli pochować mieszkańcy Łosiacza aczkolwiek trzeba przyznać, że szybko zbierali swoich gdy tylko nadarzała się okazja.
Całe szczęście dla nas, że było jeszcze zimno i trupy szybko nie ulegały rozkładowi. Strach pomyśleć gdyby to działo się latem. Okrążonym w Łosiaczu Niemcom nagle zachciało się chleba. Gdy zobaczyli w domach gospodarzy piece chlebowe, postanowili skorzystać z okazji zaspokojenia głodu. Zaczepili akurat przechodzącą przez plac moją mamę i zaprowadzili ją do sąsiedniej zagrody, gdzie zmuszone w ten sam sposób dwie inne kobiety czyniły już przygotowania do wypieku, rozczyniając mąkę.
Ostrzegły mamę, by czasami nie próbowała uciekać, gdyż bezwzględni hitlerowcy zagrozili każdej zastrzeleniem. Mama wyszła z wiadrem po wodę do pobliskiej studni i gdy jeszcze dodatkowo zobaczyła leżącą obok niej uciętą głowę żołnierza, ze strachu nie bacząc na grożące niebezpieczeństwo, przybiegła do nas do sąsiadki Magdy. Gdyby piekła chleb i tam została zapewne nic by się jej nie stało, lecz ta ucięta głowa nie dawała jej spokoju.
Mama wielokrotnie o tym zajściu opowiadała. Gdy front się oddalił, oswobodzono Borszczów i Czortków, życie w Łosiaczu powoli wracało do normy, ale spokoju nie zastaliśmy. Ojca i wszystkich innych zdolnych do służby wojskowej mężczyzn w wieku 18-50 lat, Sowieci zabrali do wojska. Punktem zbornym była Skała Podolska.
Tam pieszo przeszli przez Zbrucz, załadowano ich na „szerokie tory” i powieziono na szybkie wojskowe przeszkolenie. Ojca zobaczyłam dopiero po zakończeniu wojny na tzw. Ziemiach Zachodnich.
Figurka Matko Boskiej przed kościołem w Łosiaczu.
C.d.n.
Chodziło się pieszo, niekiedy na skróty, by zdążyć na wyznaczoną godzinę, bo po drodze gdzieś się zatrzymało i z zaciekawieniem obserwowało życie naszej wioski. Pewnego razu nasz sąsiad, także z Walidudów, zabrał mnie spod kościoła na rower. Było to moja pierwsza w życiu przejażdżka takim wehikułem.
Radości i opowiadania rówieśnikom było co niemiara. Koleżanek nie miałam zbyt wiele, takie były czasy, że do szkoły powszechnej niewiele uczęszczałam, to tam najwięcej ma się koleżanek i kolegów. Chodziłam może przez rok do ruskiej szkoły. Uczyła nas oczywiście Rosjanka i jakby inaczej w ich ojczystym języku.
Potem jak wkroczyli Niemcy uczono nas po ukraińsku i godzinę po polsku. Rodziców nie obchodziło czy uczę się obcego języka. Dziecko - tłumaczyli, ty musisz uczyć się i czytać po polsku. Wielki mętlik był w głowie małego dziecka, w szkole po rusku lub ukraińsku, w domu po polsku. Miałam też w domu „Elementarz” do nauki naszej ojczystej mowy i tak przebiegała edukacja.
Pod koniec wojny nauki w szkole praktycznie nie było. Edukację kończyłam dopiero tutaj na Ziemiach Zachodnich. Był koniec lutego 1945 roku, zima powoli ustępowała. Gdzie niegdzie od północnej strony leżały skrawki śniegu, lekki mróz na razie nie zelżał.
Do Łosiacza zbliżał się front. O bieżących wydarzeniach we wsi łosiaczanie najczęściej rozprawiali po mszy świętej w kościele jako, że droga powrotna na Mazurówkę była dość długa, to zawsze było sporo czasu na omówienie wielu palących problemów. Pewnego dnia tato wracając z kościoła razem z wujkiem Antonim słysząc w oddali odgłosy zbliżającego się frontu postanowili, że mnie, mamę i ciocię Anastazję z moją kuzynką Bronią wyślą do wujka, który ożenił się w pobliskiej Tarnawce.
Kościół św. Antoniego w Łosiaczu po renowacji.
Doszli do wniosku, że główna linia frontu przebiegać będzie przez Łosiacz, albowiem Niemcy już od dłuższego czasu przygotowywali różnorodne formy umocnień w postaci wałów i okopów. Wynikało z tego, że tutaj będą się zaciekle bronić przed czerwonoarmistami. Idąc tym rozumowaniem Niemców, obaj postanowili nie narażać swoich rodzin i wywieźć nas w bezpieczne miejsce. Tymczasem stało się zgoła inaczej.
Zwiad sowiecki dostrzegł te umocnienia i następstwem tego lub innych zdarzeń główna linia frontu przeszła polami obok Łosiacza w kierunku Kociubińce – Czarnokoniecka Wola – Tarnawka. Z niewielkimi tobołami zostaliśmy wozem przewiezieni do wujka do Tarnawki.
Mama miała powrócić do domu, by ewentualnie pomóc ojcu w przypadku jakiegoś zagrożenia domu czy całego gospodarstwa. Wracając została jednak zawrócona przez sąsiadkę ciągnącą ze sobą krowę i uciekającą właśnie w kierunki Tarnawki. Jaga tam nie chodź, widzisz cześć zabudowań we wsi już się pali, strzelanina, wokoło pełno ruskich. Mama powróciła do Tarnawki ,ale dom wujka wypełniony był już wieloma uciekinierami tak jak my.
Strzelanina wzmagała się, linia frontu przesuwała się w naszym kierunku. Za namową wujka wszyscy ludzie pochowali się w piwnicy pod oborą. Walki we wsi rozgorzały na dobre. Jeden z pocisków zapalających trafił w oborę nad nami, natychmiast zapalił się słomiany dach. Z każdej strony dochodziły do nas strzały, gwizd kul, huk rozrywających się granatów i pocisków. Zewsząd, jakby z każdej strony tylko okrzyki – huurrraaa, huurrraaa!
Dla jedenastoletniej dziewczynki było to niesamowicie stresujące przeżycie. Zrobiło się duszno, dym dusił gardło, łzawiły oczy, trzeba było z piwnicy jak najszybciej uciekać. Ludzie na oślep wyskakiwali na zewnątrz, przewracając jeden drugiego, o mało co nie zostałam stratowana.
Wujek Marcin zaczął przeprowadzać nas przez ogrody i płoty jak najdalej od ognia i toczących się walk. Obdarta na płotach, ale szczęśliwa, że jeszcze żyję z tym niewielkim tłumem ludzi przebrnęliśmy z pięć gospodarstw zanim dotarliśmy do bezpiecznego jak się nam wówczas wydawało miejsca. Było to duże gospodarstwo, budynki kryte blachą i dachówką. Skierowaliśmy się w stronę piwnicy do przechowywania ziemniaków. W środku to samo co poprzednio u nas, zgiełk, wrzaski, duchota, pełno ludzi.
Miejsca brak albowiem miejscowi schowali tutaj cały swój dobytek, naczynia, szkło, obrazy, kilimy. Powtórnie trafiliśmy w samo centrum walki cofających się wojsk niemieckich. Z jeden strony Niemcy, po drugiej Sowieci i zewsząd powtarzający się okrzyk – huurrraaa, huurrraaa! W tym zgiełku nie szło wejść do środka piwnicy.
Niepełnosprawny syn gospodarzy nagle wyskoczył z ziemianki i widząc palącą się stajnię, pobiegł wypuszczać krowy i konie. Gdy po pewnym czasie powrócił dla niego także nie było już miejsca w piwnicy. W tym momencie zaklął siarczyście, a przestraszeni ludzie momentalnie cofnęli się wgłąb i wejście opustoszało, miejsce znalazło się także dla nas. Niewiele jednak szło wytrzymać w tak zatłoczonym dole.
Gryzący dym z palących się zabudowań gospodarczych spowodował kolejną naszą ucieczkę. Wujek idąc ulicą skierował nas na przeciwną stronę głównej drogi. Tam niestety wpadliśmy na oddział niemiecki. Mężczyzn oddzielono od kobiet, skierowano ich do stodoły – nas do pobliskiego domu. Sądziliśmy, że to już koniec z chłopami, że Niemcy wypełnioną mężczyznami stodołę podpalą, nie uczynili jednak tego. Pamiętam, że o mały włos życia nie postradała córka ciotki Anastazji, moja kuzynka Bronia. W ciągu całej naszej ucieczki ciocia trzymała Bronię na rękach. W pewnym momencie ktoś zauważył, że Bronia w tym dymie i smrodzie straciła oddech, stała się cała sina.
Cudem z pomocą wujka Marcina i innych kobiet udało się ją uratować i Bronia cało wyszła z tej opresji. Dzisiaj wielokrotnie wspominam tamtą chwilę mówiąc Broni, że dostała od Boga drugie życie. Niebawem wszystko ucichło, walki przeniosły się za wieś, ruscy dalej pognali za Niemcami.
W takich oto warunkach przyszło wyzwolenie, zaczęliśmy myśleć o powrocie do domu. W obawie przed banderowcami baliśmy się wracać do Łosiacza przez Dawidkowce, szliśmy na skróty polami. Ciągle wracała myśl, co w domu, z ojcem? W drodze powrotnej znowu musieliśmy się chować po zaroślach, nadleciał samolot.
Sądziliśmy, że na tym pustym o tej porze roku polu zostaniemy niebawem ostrzelani. Kątem oka zauważyłam za skrzydłem samolotu olbrzymią czerwoną gwiazdę, potem z samolotu poleciało na nas tysiące ulotek pisanych w języku rosyjskim.
Co w nich szczegółowo było napisane już dzisiaj nie pamiętam, wiem tylko, że ta komunistyczna propagandowa ulotka zaczynała się słowami „ Polacy! Dzień wyzwolenia już blisko. Nie ma chwili do stracenia”.
Pamiątkowa tablica.
Sądziliśmy, że na tym pustym o tej porze roku polu zostaniemy niebawem ostrzelani. Kątem oka zauważyłam za skrzydłem samolotu olbrzymią czerwoną gwiazdę, potem z samolotu poleciało na nas tysiące ulotek pisanych w języku rosyjskim. Co w nich szczegółowo było napisane już dzisiaj nie pamiętam, wiem tylko, że ta komunistyczna propagandowa ulotka zaczynała się słowami „ Polacy! Dzień wyzwolenia już blisko. Nie ma chwili do stracenia”.
Po drodze do domu wstąpiliśmy jeszcze do ciotki Anastazji, a tam zamiast ruskich – Niemcy. Jeden z żołdaków wrzasnął raus!, wypędzili nas. To mój dom, ja tu mieszkam, nieśmiało odezwała się ciotka, raus! Cóż, zbieramy się do nas, na Mazurówkę. U nas to samo, ojca nie ma, w domu Niemcy. Obok naszego domu w niewielkim sadzie tato miał zagrodę pszczelą. Bardzo głodni Niemcy powyciągali ramki z uli i jedzą nas miód, wszystko przede wszystkim niszcząc.
Z naszego domu także zostaliśmy wszyscy wypędzeni. Spotkaliśmy naszą sąsiadkę Magdę która zabrała nas do siebie opowiadając po drodze, że wszyscy mężczyźni ukryci są w zamaskowanej piwnicy przy stodole. W domu u Magdy także sporo ludzi, lecz nie to w tym momencie dla mnie było najważniejsze.
Z bardzo bliska napatrzyłam się po raz pierwszy w życiu jak straszliwa jest śmierć, tą którą oglądałam – śmierć na wojnie. Pola, ulice i podwórka zasłane były trupami żołnierzy sowieckich i niemieckich. Swoich Sowieci zaczęli zabierać dopiero po jakimś czasie, niektórych Niemców musieli pochować mieszkańcy Łosiacza aczkolwiek trzeba przyznać, że szybko zbierali swoich gdy tylko nadarzała się okazja.
Całe szczęście dla nas, że było jeszcze zimno i trupy szybko nie ulegały rozkładowi. Strach pomyśleć gdyby to działo się latem. Okrążonym w Łosiaczu Niemcom nagle zachciało się chleba. Gdy zobaczyli w domach gospodarzy piece chlebowe, postanowili skorzystać z okazji zaspokojenia głodu. Zaczepili akurat przechodzącą przez plac moją mamę i zaprowadzili ją do sąsiedniej zagrody, gdzie zmuszone w ten sam sposób dwie inne kobiety czyniły już przygotowania do wypieku, rozczyniając mąkę.
Ostrzegły mamę, by czasami nie próbowała uciekać, gdyż bezwzględni hitlerowcy zagrozili każdej zastrzeleniem. Mama wyszła z wiadrem po wodę do pobliskiej studni i gdy jeszcze dodatkowo zobaczyła leżącą obok niej uciętą głowę żołnierza, ze strachu nie bacząc na grożące niebezpieczeństwo, przybiegła do nas do sąsiadki Magdy. Gdyby piekła chleb i tam została zapewne nic by się jej nie stało, lecz ta ucięta głowa nie dawała jej spokoju.
Mama wielokrotnie o tym zajściu opowiadała. Gdy front się oddalił, oswobodzono Borszczów i Czortków, życie w Łosiaczu powoli wracało do normy, ale spokoju nie zastaliśmy. Ojca i wszystkich innych zdolnych do służby wojskowej mężczyzn w wieku 18-50 lat, Sowieci zabrali do wojska. Punktem zbornym była Skała Podolska.
Tam pieszo przeszli przez Zbrucz, załadowano ich na „szerokie tory” i powieziono na szybkie wojskowe przeszkolenie. Ojca zobaczyłam dopiero po zakończeniu wojny na tzw. Ziemiach Zachodnich.
C.d.n.
Artykuł przeczytano 1896 razy