Moje Kresy - Łosiacz cz.2.
Wspomnienia są fragmentem książki jaka ukazała się w 2016 roku pn. „Moje Kresy”.
Autorem zdjęć i książki jest Eugeniusz Szewczuk – Przewodniczący Koła Towarzystwa Miłośników Kultury Kresowej w Brzegu.
Tel. do autora 607 565 427
Zdjęcie; nr 1 / przed żniwami na wsi podolskiej /
Wspomina Pani Weronika Antoniewicz – cz.2
Łosiacz na Podolu w powiecie borszczowskim, województwa tarnopolskiego.
Najbardziej rozpoznawalną osobą w Łosiaczu był mój dziadek – ojciec mamy Wojciech Waliduda. Dziadek przez 30 lat był wójtem w Łosiaczu.
Autorem zdjęć i książki jest Eugeniusz Szewczuk – Przewodniczący Koła Towarzystwa Miłośników Kultury Kresowej w Brzegu.
Tel. do autora 607 565 427
Zdjęcie; nr 1 / przed żniwami na wsi podolskiej /
Wspomina Pani Weronika Antoniewicz – cz.2
Łosiacz na Podolu w powiecie borszczowskim, województwa tarnopolskiego.
Najbardziej rozpoznawalną osobą w Łosiaczu był mój dziadek – ojciec mamy Wojciech Waliduda. Dziadek przez 30 lat był wójtem w Łosiaczu.
Pracował w gminie równocześnie prowadząc swoje gospodarstwo. Zawsze mnie wspomagał, gdyż byłam jego oczkiem w głowie jako jedynaczka.
Urodziłam się w Łosiaczu w maju 1934 roku, córka Marcina Kluch i Agnieszki zd. Waliduda. Mama była piątą w starszyźnie swojego rodzeństwa. Po niej urodziły się jeszcze dwie siostry – Franciszka, która potem wyszła za mąż za Wawryka z Obórek oraz najmłodsza Anastazja, która po wojnie także zamieszkała w Obórkach, ożenił się z nią Antoni Chawawko.
Najstarszą z rodzeństwa Walidudów była Stefania, a wychodząc za mąż za Teodora Markiewicza urodziła córkę Annę. Z nieznanych mi wówczas powodów cioci Stefania wcześnie zmarła.
Wujek Teodor powtórnie ożenił się, tym razem z młodsza siostrą Stefanii – Katarzyną. Babcia Anna, żona drugiego dziadka Wojciecha Klucha pochodziła z rodziny Łucyszyn mieszkającej we wsi Bosyry.
Wieś od Łosiacza dzieliło parę kilometrów, ale wcześniej trzeba było przejść przez wieś Dębówkę leżącą w kierunku północno – wschodnim od Łosiacza. Często chodziłam z mamą do jednej sióstr babci Anny, czyli cioci mojej mamy.
Ona zawsze wyprawiała nas w drogę powrotną z fajnymi smakołykami i długo machała nam na pożegnanie. Zawsze pozostawał we mnie jakiś lęk, gdyż mama zawsze mówiła – to ukraińska wioska, potem banderowska.
Najstarszym mamy bratem był Antoni Waliduda, który ożenił się do wsi Zwiahy, leżacą w stronę wsi Dawidkowce w drodze do Czortkowa. Aby tam dotrzeć trzeba minąć tzw. Las Cygański usytuowany po lewej stronie głównego traktu do Czortkowa.
Zdjęcie: nr 2 / mapka okolic wsi Łosiacz /
Młodszą siostrą Katarzyny była Maria, późniejsza Osadczuk, która z mężem Michałem zamieszkała po wojnie w Wierzbniku. Wujek był znanym w Łosiaczu gospodarzem.
Kiedy w 1945 roku banderowcy wtargnęli do jego domu z zamiarem jego zamordowania, sprytnie uciekł przez okno i ukrył się u młynarza, następnie przedostał się do Czortkowa.
Wujenkę przywiozła do nas jej siostra, zamieszkała z nami, gdyż wydawało się wówczas, że u nas było bezpieczniej. Wujek musiał ukrywać się przez cały czas, gdyż ciążyła na nim kara śmierci wydana przez banderowców, do Łosiacza nie powrócił już do końca wojny.
Wujenka mieszkała z nami, razem z mamą gotowały gołąbki i inne potrawy, wożąc to wszystko wujkowi do Czortkowa. W mieście było bezpieczniej, mniej było mordów.
Pewnego dnia wujenka wioząc jedzenie ukrywającemu się u znajomych mężowi została w Cygańskim Lesie zatrzymana przez banderowców, jednakże udając Ukraińców zdoła się obronić przed natarczywością bandy.
Dokładnie przepytani gdzie i po co jadą nie uniknęli wielu zniszczeń, bowiem banderowcy wszystko co było na wozie dokładnie wywrócili do góry nogami.
Najmłodszym z mamy rodzeństwa były bliźnięta: dziewczynka i wujek Marcin. Niestety babcia Anna - żona wójta, po komplikacjach porodowych zmarła. Potem zmarło też jedno z bliźniąt – dziewczynka, wychował się tylko najmłodszy Marcin. Błędy poporodowe sprawiły, że Marcinowi groziło trwałe kalectwo.
Dziadek Wojciech pozostał sam, a maleństwo trzeba było przecież karmić piersią. Dobrzy ludzie pomogli, wzięli narodzone dzieci do siebie. Przy pomocy akuszerki odbierającej poród zaczęto robić Marcinowi masaże, kapano w ziołach i wujek jakoś z tego wyszedł.
Wyrósł na pięknego młodzieńca, ożenił się i po wojnie z rodziną zamieszkał w pobliskiej Kolnicy. Kiedyś młodzi ludzie nie zawsze pobierali się z miłości. Wcześniej wstępnie ustalano za kogo córka lub syn miał się ożenić. Swaty przychodziły do domu pani młodej i ustalano ile pola ktoś miał i ile otrzyma w posagu.
Pamiętam jeszcze te czasy jak kuzyn mojego taty palił cholewki do urodziwej panny, kochał ją niezmiernie.
Nie pozwalano mu się z nią ożenić, była zbyt biedna, cóż było począć. Moi przyszli rodzice mieszkali niedaleko siebie na Mazurówce, tato przy głównej drodze po prawej stronie, mama nieco dalej naprzeciw. Tato Marcin Kluch był najstarszym z rodzeństwa.
Po nim urodziła się siostra Anna, która potem wyszła za mąż za Antoniego Szenderowicza do wsi Burdiakowce, następnej wsi za Łosiaczem w kierunku Skały Podolskiej. Zmarła babcia Anna więc po zamążpójściu cioci Anny, dziadek Marcin ożenił się powtórnie, tym razem do Gusztyna. Mówił wtedy do mego ojca, synu zostań tutaj i gospodarz, daję ci wolną rękę, nikt nie będzie ci przeszkadzać, co zasiejesz i zbierzesz będzie twoje.
Dziadek wracał do nas, nie opuścił nas na zawsze. Przyjeżdżał do wsi, bo tutaj uprawiał jeszcze skrawek swojego pola, miał krowę, zbierał owoce z pięknego sadu. W drugim związku urodziła mu się córka Stefania, która w późniejszym czasie wyszła za mąż za kowala we wsi Burdiakowce – Mikołaja Puchałę.
We wsi rządził drugi mój dziadek Wojciech Waliduda. Zawsze porządnie ubrany przechadzał się po wsi. Miał respekt i posłuch wśród mieszkańców wioski. Wiek robił swoje, to nie to co obecnie.
Przed wojną każda starsza osoba miała szacunek, była poważana. Żeby dostąpić zaszczytu przebywania w towarzystwie dorosłej osoby, trzeba było poprosić o pozwolenie. Przez cały tydzień ludzie ciężko pracowali, w niedzielę jak nakazywało pismo święte, należało odpoczywać. Młodzież bawiła się, wykorzystywała każdą nadarzającą się okazję do potańczenia i do wspólnej rozrywki.
Jednak na pierwszym miejscu był kościół i modlitwa, dopiero potem zabawa. Plac przed szkołą, przy drodze na Dębówkę w Łosiaczu.
Młodzież tańczy przy akompaniamencie orkiestry złożonej z miejscowych samouków. Skrzypce, trąbkę i bęben słychać z daleka.
Ktoś zauważył nadchodzącego wójta, opowiadała mi mama. Wszyscy rozpierzchli się, część poszła do pobliskiej cerkwi, pozostali do oddalonego nieco kościoła – to pora na niedzielne nieszpory. Po modlitwie wszyscy wrócili na swoje miejsca i zabawa trwała do późnego wieczora. Trzeba się wyspać, jutro skoro świt trzeba było oporządzić bydło i udać się w pole. Dziadka rządy zakończyły się jeszcze przed wojną.
Na pewno nie mógłby pełnić swej funkcji w okresie wojny, bowiem władzę we wsi wyznaczali najpierw Sowieci, potem Niemcy z Ukraińcami. Zresztą dziadek Wojciech niewiele już potem porządził, zmarł jeszcze przed wybuchem wojny.
Mama opowiadała mi, że do pracy na gospodarce wstawała bardzo wcześnie, „budziła” ją zawsze mama Szczepana Walidudy – Rozalia. Gdy się rozstawali ta ciągle mówiła – Jaga tylko nie zaśpij. Niekiedy zdarzało się, że waliła pięścią do okna, budziła mamę pomimo, że na dworze było jeszcze ciemno.
Trzeba było wziąć krowę swoją i dziadka (teścia) pędzić na pastwisko i napaść przed dalszymi pracami w domu i zagrodzie.
Wspominała, że niejednokrotnie na stojąco zasypiała przy tym pasieniu krów. Głowa leciała do przodu, a towarzyszące krowom owce pierzchały na boki. Po tej drobnej zdawałoby się robocie, trzeba było w domu coś szybko ugotować, zjeść spóźnione śniadanie i pójść w pole.
Zdjęcie : nr 3 / Jeden z wielu takich domów w Łosiaczu /
Na jesieni 1938 roku w Łosiaczu wielka tragedia. Wybuchł niesamowicie groźny pożar, który bardzo szybko rozprzestrzeniał się po zagrodach z powodu wiejącego akurat z południa porywistego wiatru. Zaczęło się jak zwykle bardzo niewinnie.
Jedna z żydowskich gospodyń postępując bardzo nieroztropnie wywaliła na gnój gorący jeszcze popiół z pieca i zaczęło się.
Przerażona kobieta zaczęła gasić zarodek pożaru, była jednak bezsilna, ogień momentalnie rozprzestrzeniał się na sąsiednie zagrody i parł na północ.
W większości słomą kryte budynki gospodarcze i ten wiatr sprawiały, że ogień rozprzestrzeniał się błyskawicznie. Wszystkie niewymłócone zbiory stały w stodołach, gdyż większość gospodarzy nie posiadający młocarni czekała na pierwsze przymrozki, wtedy łatwiej jest młócić.
Większość ludzi omłoty robiła cepem na klepisku, wtedy zmrożone ziarno łatwiej wyskakiwało z kłosów. Czoło olbrzymiego pożaru przesuwało się z południa na północną część wsi i szła w kierunku Mazurówki. Po pewnym czasie ogień przeniósł się na drugą stronę drogi i trawił kolejne gospodarstwa. Ludzie pomagali sobie nawzajem, przybyli ochotnicy z innych miejscowości, niektórzy z ciekawości, inni z chęcią pomocy bowiem mieszkali tutaj ich najbliżsi krewni. Z każdą chwilą rosło niebezpieczeństwo dotarcia pożaru do naszego domu.
Doskonale pamiętam jak rodzice wynosili przed nasz dom skrzynie z domowego wyposażenia – naczynia, ubrania i inne co wartościowsze rzeczy. Dom po domie, stajnia po stajni, wszystko po kolei momentalnie się paliło. Spaleniu uległy gospodarstwo mojej cioci i wspomnianego wcześniej Szczepana Walidudy.
Dzisiaj już nie pamiętam w którym miejscu mieszkała gospodyni która ten ogień wznieciła, jedno jest pewne, że zaczęło się od żydowskiego gospodarstwa i na żydowskim zakończyło.
Pusty plac przed zabudowaniami Pinkasa i Berki uratował zapewne nasze gospodarstwo przed spaleniem. Wieczorem gdy wszystko dogorywało słychać było we wsi zawodzenie, szloch kobiet i wycie uratowanych z pożogi psów.
W Łosiaczu spaliły się 52 gospodarstwa, była to największa tragedia przed zbliżającą się jeszcze większą we wrześniu 1939 roku. Już w kilka dni po pożarze dobrzy ludzie, których nie dotknęła tragedia w niesamowity sposób zaczęli pomagać pozostałym. Z sąsiednich wsi zwozili wypalaną cegłę na budowy, dzielili się wszystkim co tylko mieli. .
Pomagali wszyscy, sąsiad sąsiadowi, rodziny z innych wiosek. W okolicznych wsiach ludzie przyśpieszali omłoty, by gospodarze mieli czym obsiać pole. Przywozili zboże dla bydła, niekiedy nawet wozy pełne nie wymłóconych snopów. Hrabia Gołuchowski, właściciel miejscowych lasów, zarządził wycinkę drzew, by drewno z jego lasu za pół darmo przeznaczać na odbudowę spalonych gospodarstw.
Hrabia miał też swoich cieśli, którzy osobom chętnych pomagali odbudowywać swoje domy. Państwo polskie też przyszło z pomocą pogorzelcom.
W Warszawie uruchomiono linie kredytowe i poprzez miejscowe banki, wszyscy chętni mogli otrzymać nisko oprocentowane pożyczki. Wielu ludzi skorzystało z tej formy pomocy państwa. Po jednej klęsce niebawem we wrześniu 1939 roku przyszła następna, jeszcze gorsza i tragiczniejsza.
C.d.n.
Zdjęcie nr 4 / Weronika przed rodzinnym domem razem z obecną właścicielką Lubą. /
Urodziłam się w Łosiaczu w maju 1934 roku, córka Marcina Kluch i Agnieszki zd. Waliduda. Mama była piątą w starszyźnie swojego rodzeństwa. Po niej urodziły się jeszcze dwie siostry – Franciszka, która potem wyszła za mąż za Wawryka z Obórek oraz najmłodsza Anastazja, która po wojnie także zamieszkała w Obórkach, ożenił się z nią Antoni Chawawko.
Najstarszą z rodzeństwa Walidudów była Stefania, a wychodząc za mąż za Teodora Markiewicza urodziła córkę Annę. Z nieznanych mi wówczas powodów cioci Stefania wcześnie zmarła.
Wujek Teodor powtórnie ożenił się, tym razem z młodsza siostrą Stefanii – Katarzyną. Babcia Anna, żona drugiego dziadka Wojciecha Klucha pochodziła z rodziny Łucyszyn mieszkającej we wsi Bosyry.
Wieś od Łosiacza dzieliło parę kilometrów, ale wcześniej trzeba było przejść przez wieś Dębówkę leżącą w kierunku północno – wschodnim od Łosiacza. Często chodziłam z mamą do jednej sióstr babci Anny, czyli cioci mojej mamy.
Ona zawsze wyprawiała nas w drogę powrotną z fajnymi smakołykami i długo machała nam na pożegnanie. Zawsze pozostawał we mnie jakiś lęk, gdyż mama zawsze mówiła – to ukraińska wioska, potem banderowska.
Najstarszym mamy bratem był Antoni Waliduda, który ożenił się do wsi Zwiahy, leżacą w stronę wsi Dawidkowce w drodze do Czortkowa. Aby tam dotrzeć trzeba minąć tzw. Las Cygański usytuowany po lewej stronie głównego traktu do Czortkowa.
Zdjęcie: nr 2 / mapka okolic wsi Łosiacz /
Młodszą siostrą Katarzyny była Maria, późniejsza Osadczuk, która z mężem Michałem zamieszkała po wojnie w Wierzbniku. Wujek był znanym w Łosiaczu gospodarzem.
Kiedy w 1945 roku banderowcy wtargnęli do jego domu z zamiarem jego zamordowania, sprytnie uciekł przez okno i ukrył się u młynarza, następnie przedostał się do Czortkowa.
Wujenkę przywiozła do nas jej siostra, zamieszkała z nami, gdyż wydawało się wówczas, że u nas było bezpieczniej. Wujek musiał ukrywać się przez cały czas, gdyż ciążyła na nim kara śmierci wydana przez banderowców, do Łosiacza nie powrócił już do końca wojny.
Wujenka mieszkała z nami, razem z mamą gotowały gołąbki i inne potrawy, wożąc to wszystko wujkowi do Czortkowa. W mieście było bezpieczniej, mniej było mordów.
Pewnego dnia wujenka wioząc jedzenie ukrywającemu się u znajomych mężowi została w Cygańskim Lesie zatrzymana przez banderowców, jednakże udając Ukraińców zdoła się obronić przed natarczywością bandy.
Dokładnie przepytani gdzie i po co jadą nie uniknęli wielu zniszczeń, bowiem banderowcy wszystko co było na wozie dokładnie wywrócili do góry nogami.
Najmłodszym z mamy rodzeństwa były bliźnięta: dziewczynka i wujek Marcin. Niestety babcia Anna - żona wójta, po komplikacjach porodowych zmarła. Potem zmarło też jedno z bliźniąt – dziewczynka, wychował się tylko najmłodszy Marcin. Błędy poporodowe sprawiły, że Marcinowi groziło trwałe kalectwo.
Dziadek Wojciech pozostał sam, a maleństwo trzeba było przecież karmić piersią. Dobrzy ludzie pomogli, wzięli narodzone dzieci do siebie. Przy pomocy akuszerki odbierającej poród zaczęto robić Marcinowi masaże, kapano w ziołach i wujek jakoś z tego wyszedł.
Wyrósł na pięknego młodzieńca, ożenił się i po wojnie z rodziną zamieszkał w pobliskiej Kolnicy. Kiedyś młodzi ludzie nie zawsze pobierali się z miłości. Wcześniej wstępnie ustalano za kogo córka lub syn miał się ożenić. Swaty przychodziły do domu pani młodej i ustalano ile pola ktoś miał i ile otrzyma w posagu.
Pamiętam jeszcze te czasy jak kuzyn mojego taty palił cholewki do urodziwej panny, kochał ją niezmiernie.
Nie pozwalano mu się z nią ożenić, była zbyt biedna, cóż było począć. Moi przyszli rodzice mieszkali niedaleko siebie na Mazurówce, tato przy głównej drodze po prawej stronie, mama nieco dalej naprzeciw. Tato Marcin Kluch był najstarszym z rodzeństwa.
Po nim urodziła się siostra Anna, która potem wyszła za mąż za Antoniego Szenderowicza do wsi Burdiakowce, następnej wsi za Łosiaczem w kierunku Skały Podolskiej. Zmarła babcia Anna więc po zamążpójściu cioci Anny, dziadek Marcin ożenił się powtórnie, tym razem do Gusztyna. Mówił wtedy do mego ojca, synu zostań tutaj i gospodarz, daję ci wolną rękę, nikt nie będzie ci przeszkadzać, co zasiejesz i zbierzesz będzie twoje.
Dziadek wracał do nas, nie opuścił nas na zawsze. Przyjeżdżał do wsi, bo tutaj uprawiał jeszcze skrawek swojego pola, miał krowę, zbierał owoce z pięknego sadu. W drugim związku urodziła mu się córka Stefania, która w późniejszym czasie wyszła za mąż za kowala we wsi Burdiakowce – Mikołaja Puchałę.
We wsi rządził drugi mój dziadek Wojciech Waliduda. Zawsze porządnie ubrany przechadzał się po wsi. Miał respekt i posłuch wśród mieszkańców wioski. Wiek robił swoje, to nie to co obecnie.
Przed wojną każda starsza osoba miała szacunek, była poważana. Żeby dostąpić zaszczytu przebywania w towarzystwie dorosłej osoby, trzeba było poprosić o pozwolenie. Przez cały tydzień ludzie ciężko pracowali, w niedzielę jak nakazywało pismo święte, należało odpoczywać. Młodzież bawiła się, wykorzystywała każdą nadarzającą się okazję do potańczenia i do wspólnej rozrywki.
Jednak na pierwszym miejscu był kościół i modlitwa, dopiero potem zabawa. Plac przed szkołą, przy drodze na Dębówkę w Łosiaczu.
Młodzież tańczy przy akompaniamencie orkiestry złożonej z miejscowych samouków. Skrzypce, trąbkę i bęben słychać z daleka.
Ktoś zauważył nadchodzącego wójta, opowiadała mi mama. Wszyscy rozpierzchli się, część poszła do pobliskiej cerkwi, pozostali do oddalonego nieco kościoła – to pora na niedzielne nieszpory. Po modlitwie wszyscy wrócili na swoje miejsca i zabawa trwała do późnego wieczora. Trzeba się wyspać, jutro skoro świt trzeba było oporządzić bydło i udać się w pole. Dziadka rządy zakończyły się jeszcze przed wojną.
Na pewno nie mógłby pełnić swej funkcji w okresie wojny, bowiem władzę we wsi wyznaczali najpierw Sowieci, potem Niemcy z Ukraińcami. Zresztą dziadek Wojciech niewiele już potem porządził, zmarł jeszcze przed wybuchem wojny.
Mama opowiadała mi, że do pracy na gospodarce wstawała bardzo wcześnie, „budziła” ją zawsze mama Szczepana Walidudy – Rozalia. Gdy się rozstawali ta ciągle mówiła – Jaga tylko nie zaśpij. Niekiedy zdarzało się, że waliła pięścią do okna, budziła mamę pomimo, że na dworze było jeszcze ciemno.
Trzeba było wziąć krowę swoją i dziadka (teścia) pędzić na pastwisko i napaść przed dalszymi pracami w domu i zagrodzie.
Wspominała, że niejednokrotnie na stojąco zasypiała przy tym pasieniu krów. Głowa leciała do przodu, a towarzyszące krowom owce pierzchały na boki. Po tej drobnej zdawałoby się robocie, trzeba było w domu coś szybko ugotować, zjeść spóźnione śniadanie i pójść w pole.
Zdjęcie : nr 3 / Jeden z wielu takich domów w Łosiaczu /
Na jesieni 1938 roku w Łosiaczu wielka tragedia. Wybuchł niesamowicie groźny pożar, który bardzo szybko rozprzestrzeniał się po zagrodach z powodu wiejącego akurat z południa porywistego wiatru. Zaczęło się jak zwykle bardzo niewinnie.
Jedna z żydowskich gospodyń postępując bardzo nieroztropnie wywaliła na gnój gorący jeszcze popiół z pieca i zaczęło się.
Przerażona kobieta zaczęła gasić zarodek pożaru, była jednak bezsilna, ogień momentalnie rozprzestrzeniał się na sąsiednie zagrody i parł na północ.
W większości słomą kryte budynki gospodarcze i ten wiatr sprawiały, że ogień rozprzestrzeniał się błyskawicznie. Wszystkie niewymłócone zbiory stały w stodołach, gdyż większość gospodarzy nie posiadający młocarni czekała na pierwsze przymrozki, wtedy łatwiej jest młócić.
Większość ludzi omłoty robiła cepem na klepisku, wtedy zmrożone ziarno łatwiej wyskakiwało z kłosów. Czoło olbrzymiego pożaru przesuwało się z południa na północną część wsi i szła w kierunku Mazurówki. Po pewnym czasie ogień przeniósł się na drugą stronę drogi i trawił kolejne gospodarstwa. Ludzie pomagali sobie nawzajem, przybyli ochotnicy z innych miejscowości, niektórzy z ciekawości, inni z chęcią pomocy bowiem mieszkali tutaj ich najbliżsi krewni. Z każdą chwilą rosło niebezpieczeństwo dotarcia pożaru do naszego domu.
Doskonale pamiętam jak rodzice wynosili przed nasz dom skrzynie z domowego wyposażenia – naczynia, ubrania i inne co wartościowsze rzeczy. Dom po domie, stajnia po stajni, wszystko po kolei momentalnie się paliło. Spaleniu uległy gospodarstwo mojej cioci i wspomnianego wcześniej Szczepana Walidudy.
Dzisiaj już nie pamiętam w którym miejscu mieszkała gospodyni która ten ogień wznieciła, jedno jest pewne, że zaczęło się od żydowskiego gospodarstwa i na żydowskim zakończyło.
Pusty plac przed zabudowaniami Pinkasa i Berki uratował zapewne nasze gospodarstwo przed spaleniem. Wieczorem gdy wszystko dogorywało słychać było we wsi zawodzenie, szloch kobiet i wycie uratowanych z pożogi psów.
W Łosiaczu spaliły się 52 gospodarstwa, była to największa tragedia przed zbliżającą się jeszcze większą we wrześniu 1939 roku. Już w kilka dni po pożarze dobrzy ludzie, których nie dotknęła tragedia w niesamowity sposób zaczęli pomagać pozostałym. Z sąsiednich wsi zwozili wypalaną cegłę na budowy, dzielili się wszystkim co tylko mieli. .
Pomagali wszyscy, sąsiad sąsiadowi, rodziny z innych wiosek. W okolicznych wsiach ludzie przyśpieszali omłoty, by gospodarze mieli czym obsiać pole. Przywozili zboże dla bydła, niekiedy nawet wozy pełne nie wymłóconych snopów. Hrabia Gołuchowski, właściciel miejscowych lasów, zarządził wycinkę drzew, by drewno z jego lasu za pół darmo przeznaczać na odbudowę spalonych gospodarstw.
Hrabia miał też swoich cieśli, którzy osobom chętnych pomagali odbudowywać swoje domy. Państwo polskie też przyszło z pomocą pogorzelcom.
W Warszawie uruchomiono linie kredytowe i poprzez miejscowe banki, wszyscy chętni mogli otrzymać nisko oprocentowane pożyczki. Wielu ludzi skorzystało z tej formy pomocy państwa. Po jednej klęsce niebawem we wrześniu 1939 roku przyszła następna, jeszcze gorsza i tragiczniejsza.
C.d.n.
Zdjęcie nr 4 / Weronika przed rodzinnym domem razem z obecną właścicielką Lubą. /
Artykuł przeczytano 2209 razy