Historia wsi Milczyce - śmierc mieszkańców i ks. Piroga
Przedstawiamy dzięki pomocy Państwa pełną historię wsi Milczyce
Maria Hińczuk z Grodkowa(woj.opolskie) - autorka.
Maria Hińczuk z Grodkowa(woj.opolskie) - autorka.
ARTUR D. LISKOWACKI
DE PROFUNDIS
To było tu… Zielone wzgórza, budynek szkoły, w którym tyle lat mieszkali, kościół (mój przewodnik fachowo podkreśla „gotyk nadwiślański”), tędy wiodła droga przez wieś, a tędy biegło się kąpać nad rzekę, nad Wisznię, Wiszenkę raczej, bo taka dziecinna była w tych stronach jeszcze, że właśnie tak ją zwali. A tutaj stał dom, który ojciec zdążył postawić na dwa lata przedtem, zanim zaczęło się to wszystko, to, co odmieniło ten świat, przeniosło go we wspomnienia.
Mój rozmówca, Zbigniew Przetacznik, jest tam teraz znowu. Ja mam przed sobą tylko obraz olejny, malowany przez niego z pamięci siedem lat temu. Z głębi pamięci, jak wołanie. W rogu obrazu napis: De profundis clamo ad Te Domine.
Dokumenty wolą konkret, więc przepisują: województwo lwowskie, powiat Rudki, gmina Hoszany, wieś Milczyce. Tu się urodził w 1919, I tu wydarzyło się to; co chce mi opowiedzieć. Co wreszcie opowiedzieć może.
Trudna jest rozmowa, gdy serce ściskają emocje, a serce – po dwóch zawałach.
Trzcińsko-Zdrój, inny świat, ale zaraz za ścianą mieszkania, w którym siedzimy przy stole, zupełnie jak tam: szkoła i kościół.
Szkoła. Jego ojciec był w Milczycach kierownikiem szkoły. Uczył historii i geografii. Jego matka też była w owej szkole nauczycielką.
Inteligenckie drogi. Brat starszy o lat sześć, ten co z wojny nie wrócił, skończył Politechnikę Lwowską, Zbigniew też miał tam naukę rozpocząć, na architekturze.
Ale o tym, że rękę miał do ołówka sprawną, świadczą już jedynie precyzyjne, jak fotografia rysunki… hitlerowskich bombowców i pikujących myśliwców. Znak czasu. Bo nie zdążył pójść na studia. Ocalałe rysunki samolotów to wrześniowy szkicownik młodego żołnierza.
Samoloty. Wśród rodzinnych fotografii jest i to, uwieczniające dumnie wcześniejsze o parę lat dzieło: model myśliwca z gumowym napędem. Ten model przeleciał 700 metrów i zajął drugie miejsce na ogólnopolskim konkursie.
Zawsze go fascynowały samoloty. Szkicował ich smukłe sylwetki, na projektach znaczków. We wrześniu 1939 roku przyszło mu do nich strzelać.
26 pułk piechoty z Gródka Jagiellońskiego ciągnął kolejowym transportem na odsiecz Warszawie. Zastępca dowódcy plutonu, Zbigniew Przetacznik, jechał w tym transporcie wraz ze swym, zakryptonimowanym jako 61, odziałem przeciwlotniczych cekaemów.
Zbigniew Przetacznik chce mi opowiedzieć jak najwięcej, jak najwięcej pokazać. Wspomnienia nie lubią pospiechu, nie lubi go – zmęczone serce.
Ręce błądzą wśród starych dokumentów, opowieść biegnie we wszystkie strony I raz po raz zatrzymuje się – w pół zdania.
A więc wrzesień: Dornier, zwany przez Niemców „latającym ołówkiem”, zastrzelony przez jego cekaemy wprost z lory w lesie pod Zielonką.
A potem coraz więcej Apokalipsy: dobijanie koni, hekatomba krów, w których wielkie stado spadły bomby na Żeraniu. I Warszawa. Gaszenie płonącego zamku. I dwa zestrzelone sztukasy. I bieg pod obstrzałem przez most Kierbedzia. I ten generał, który odpina medal od swego munduru, by choć tak wynagrodzić tego, kto przyniósł rozkaz. I postrzał w nogę przy ulicy Francuskiej. I wreszcie kapitulacja, z którą pogodzić się nie sposób.
Wpada na podwórko oficer, NKWD-zista, z naganem w ręku, każe się twarzą do ściany odwrócić…
Kolumna jeńców dotarła do Puław. Tu był obóz przejściowy, chłód nocy pod gołym niebem, głód, bochenki chleba rzucane czasem w tłum I filmowanie „polskiej dziczy”, która o ten chleb walczy…
Zbigniew Przetacznik wpycha w szklaną lufkę kolejnego papierosa, Na stole paruje gorąca, smażona ryba z tutejszego jeziora…
Do profundis. Z głębi, z pamięci. Szczegóły, z których każdy mógłby być odrębną historią, a które są przecież tylko wstępem do tego, co wydarzy się później – po tamtej stronie – granicznego nagle Sanu.
Cud, czy też niemiecki ordung sprawił, że duża grupa „kresowiaków” wypuszczona została z obozu pod Puławami. Wracali do domów. Najpierw marszową kolumną, później nie czekając, aż dobroczyńcy się rozmyślą, chyłkiem, na własną rękę.
Tak dotarł do Przemyśla. Półprzytomny, gorączkujący, przechorował swe zapalenie płuc w domu wuja.
Pod koniec listopada wsiadł na prom, który teraz – płynął za granicę. Na tym promie znaleźli się też ludzie „bardzo lojalni” wobec nowych władz. Chcieli się widać wkupić wskazując podejrzanego „pomieszczika”.
Na NKWD wydano mu więc jedno, ale za to podstawowe, polecenie: „pokażi ruki”.
Wyciągnął dłonie. Dłonie pokryte odciskami. W oddziałach przeciwlotniczych żołnierka jest ciężką robotą: sama lufa karabinu waży kilkanaście kilogramów. Więc błogosławił teraz tamten żołnierski trud, bo na NKWD nie dopatrzono się w jego rękach inteligenckiego niebezpieczeństwa.
W Milczycach zjawił się 5 grudnia. Tak nie wiele brakowało, by ktoś potem powiedział: zjawił się po własną śmierć.
A przechodziła obok parę razy – nim przyszedł ten dzień, gdy stanęła przed nim tak blisko, że już bliżej nie można…
Wsią rządził teraz part-org, uważny, czujny ideowo, lecz nie na tyle, by zupełnie odrzucić przyziemskie troski o swoje dobre samopoczucie. Stołował się u Przetaczników i karmiono go tam tak, by mu owe stołowanie zdało się wartym pewnych ustępstw.
Tym właśnie sposobem rodzina Przetaczników na sporządzonych przez niego listach proskrypcyjnych, z lutego przesunięta została na lipiec 1941 roku.
A już 10 lutego ruszył w głąb ZSRR pierwszy ponury konwój. Wszyscy okoliczni urzędnicy, inteligenci, pracownicy lasów państwowych, krótko mówiąc cały „burżuazyjny i niepewny element”. Tego dnia było 15 stopni mrozu, szalała śnieżna zadymka…
Ojciec, były Sybirak, przyglądał się bezradnie, jak idzie na wschód nowe pokolenie zesłańców. Tego samego dnia dostał zawału serca.
Nazajutrz odnaleziono w śniegu zwłoki sześciorga małych dzieci – wyrzuconych z maszerującego konwoju. Ich pogrzeb nie był okazały. Ludzie mówili mało, jakby bojąc się, by słowa nie stały się zapowiedzią czegoś jeszcze gorszego.
Ojciec zawał przeżył. Uratował go lekarz z Rudek. Rodowity Rosjanin. Historia tamtych stron kręte wybrała ścieżki…
To było tu. Wciąż podchodzimy do ściany, by umieszczać kolejne wydarzenia w malowanym pamięcią krajobrazie.
Zbigniew Przetacznik z trudem unosi się z krzesła, zniecierpliwiony swoją słabością. Dawniej człowiek był silny jak tur.
Mówi się też: jak dąb. Jak dąb?
- Pan spojrzy, tu za kościołem, to drzewo – to ostatni dąb w Milczycach. Taki pochylony, bo wiatry u nas wiały z zachodu bardzo mocne. A ostatni, bo do samego końca trwała ich wycinka… Nasze dęby; czy pan wie, że jeszcze gdy chodziłem do szkoły, to wożono nas do wsi Jatwięgi, gdzie rósł dąb zasadzony przez Fredrę?
Papieros w lufce jak wskaźnik nauczyciela wędruje po obrazie. – To były dąbrowy piękne, drzewa – olbrzymy. Kazano nam ścinać je i wozić na tych kruchych chłopskich furmankach, niemal syzyfowa robota wśród bicia i płaczu. Pomyśleć: kazali ścinać w środku lata, gdy drzewo żyje.
Czerwiec roku 1941 był ciepły. Młodzi szli się kąpać nad rzekę. Namawiali go, by poszedł z nimi. Wykręcił się przesądem; kto się kąpie przed św. Jana – ten się utopi.
Wrócili niosąc na rękach ciężko rannego kolegę. Miał 18 lat, nazywał się Paweł Klisowski. Jedna z kul karabinowych, których seria pogoniła kąpiących się, rozerwała mu nerkę. Po tej stronie granicy robiło się już gorąco. Paweł umierał cztery dni.
Niedługo potem u Przetaczników w radiu, jedynym radiu we wsi a pewnie i w najbliższej okolicy, (grało na akumulatory, prądu w Milczycach nie było, cóż zresztą się dziwić, gdy w powiatowych Rudkach oświetlała rynek jedna gazowa latarnia) usłyszeli głos Mołotowa. Wojna!
Opowieść, dotąd rwana, nagle staje się potoczysta im bliżej dramatu, tym bardziej pamięć się wyostrza. De profundis. Z głębi milczenia.
Mój gospodarz nie błądzi już pośród zżółkłych dokumentów, rysunków i fotografii. Trzyma w dłoni małą kartkę z nazwiskami i mówi, z trudem tłumiąc wzruszenie – Wie pan, ja nie sądziłem, że dane mi będzie jeszcze zrzucić to z siebie…
To było tu… Trzy dni po wybuchu wojny pod wieś podeszły wycofujące się odziały radzieckie. Przetacznik wiedział, co czuje przegrywający żołnierz. Pamiętał tę ponurą determinację, piekący ból. Gdy więc zjawili się u nich w domu zmęczeni, spragnieni częstował ich mlekiem a gdy zabrakło – wodą ze studni. Usiłował rozmawiać, dzielić się swoim doświadczeniem.
Mówi: Co mnie wtedy zastanowiło i zaniepokoiło, to ich czujne, nieufne oczy. Pili niemal nie zdejmując ze mnie spojrzenia i dłoni z kabury.
Niedługo potem jak przeszli przez wieś – a był to spory oddział z czołgami i bronią pancerną – usłyszeliśmy strzały. Najpierw pojedyncze, pistoletowe, później całe serie.
Nie zdążyliśmy jeszcze zrozumieć, co to za strzelanina, gdy ujrzeliśmy jak wieś ze wszystkich stron otacza jakieś wojsko.
Znów rozległy się strzały. Tym razem strzelano w stronę wsi. Kazałem rodzinie zejść do piwnicy. Sam zostałem, żeby popatrzeć. I gdy podeszli bliżej zobaczyłem przez myśliwską lornetkę ojca, że to są Rosjanie.
Strzały umilkły. Byli blisko. Już wywalili bramę. Bramę – dumę ojca! Lakierowaną bramę domu, który sam postawił. Już walą do drzwi. Już są w środku. Krzyczą – Ty strielał?!
Ojciec do nich wybiegł, zasłania mnie a że po rosyjsku dobrze mówi, tłumaczy im – Któż by tu strzelał i po co? Tu spokojni ludzie. Kobiety i dzieci. My znamy wojenne prawa, dlaczego byśmy mieli nieszczęście na siebie ściągać?
Nie chcą słuchać, na podwórko, przed dom wyprowadzają wszystkich pod ścianą każą się ustawić. Wciąż pytania: kto strielał? Co mamy na to, oszołomieni, przerażeni odpowiedzieć? Matka moja, ojciec, siostra i ja, i sąsiadka z dziećmi, i stara Pietrusia, organiścina?
Wpada na podwórko oficer, NKWD-zista, z naganem w ręku, każe się twarzą do ściany odwrócić. A czy ja nie wiem, po co odwrócić się każe? A czy ja nie wiem, że kiedy stoisz twarzą w twarz – większe masz szanse? Wiem, że póki stoisz twarzą w twarz – większe masz szanse?
Krzyczę więc – Tato, nie odwracajcie się!
Lufa nagana dźga mnie w oko, silny ból, ciemno. Potem pada strzał – nie we mnie, bo żyję.
Opowiedzą mi później: - siostra się rzuciła w moją stronę i w rękę ranna została.
Pędzą nas z podwórza na drogę, przez wieś. I widzę, że ze wszystkich domów ludzi prowadzą. Aż do jednego z dwóch odwadniających Wiszenkę rowów. A tam już siedzą inni. Wojtek Szelążek i Franek Szelążek, i młody, dwudziestopięcioletni wikary – ksiądz Antoni Pieróg. Wygląda okropnie, twarz zalana krwią, skóra z czaszki zdarta jakimś uderzeniem i przechylona w tył, jak upiorna czapka, kołysze się przy każdym ruchu głowy. Ale jest spokojny. Ja w szoku, powtarzam: Chłopcy, przecież my rano jeszcze kąpaliśmy się w Wiszeńce – a ksiądz do mnie szeptem – Zbyszek, módl się, to nasz koniec…
Jest nas teraz w tym rowie kilkadziesiąt osób: mężczyzn, kobiet i dzieci. Obok mnie drży skulona dwunastoletnia dziewczynka, ewakuowana jakiś czas temu ze Lwowa. Gładzę ją po włosach.
Ksiądz Antoni zaczyna się głośno modlić. Modli się po łacinie. – Nie na darmo chodziłem do klasycznego gimnazjum w Samborze, dobrze rozumiem tę ostatnią formułkę – rozgrzeszenie w godzinę śmierci.
Moja siostra jest ranna, ręka mocno krwawi. Na wprost nas stoi karabin maszynowy. Żołnierz, który go obsługuje – płacze.
Wyciągam w jego stronę chustkę, proszę by ją zmoczył wodą, bo chcę siostrze owinąć rękę. Waha się przez moment, ale spełnia moją prośbę.
W samą porę, bo nad rów przybiega oficer NKWD. Idzie wzdłuż nas I pokazuje palcem – Ten, ten, i ten, i ten jeszczio… - rozstrielat.
Ten i ten, i ten, i ten jeszczio… -- odpustit.
Więc tak nagle, w jednej chwili decyduje się wszystko? Jestem w grupie przeznaczonych na rozstrzelanie.
Oficer poszedł, jeszcze moment, a będzie za późno. Widzę jak wikary próbuje się przeżegnać. Ale ręce ma związane drutem kolczastym. Patrząc w zapłakaną twarz cekaemisty przesuwam się wolno w stronę ułaskawionych. Żadne ryzyko. Jeśli strzeli przyspieszy tylko to, co i tak mnie czeka. Patrzył na mnie. Nie strzelił.
Popędzano nas z powrotem w stronę wsi. W tej grupie była cała moja rodzina. Ojciec ze łzami w oczach mówił do popędzających go razami żołnierzy: biedny wy naród, biedny… – ktoś gorliwy uderzył go w plecy korbą.
Nie odeszliśmy daleko, gdy rozległy się za nami maszynowe serie, a potem krótkie, pojedyncze strzały…
Zbigniew Przetacznik milknie. I ja milczę nad kartką, którą mi podaje. Klisowski Gerwazy, lat 28, Klisowski Mieczysław, lat 19, Klisowski Tomasz, lat 17, Szelążek Franciszek, lat 27, Szelążek Stanisław, lat 29, Szelążek Wojciech, lat 18, Dziadkiewicz Piotr, lat 55, Miotła Stanisław, lat 50, Dziadkiewicz Katarzyna, lat 65, Ucinek Zofia, lat 50, ks. Pieróg Antoni, lat 25, Klisowska Karolina, lat 23, Kwiatkowski Adam, lat 19, Klisowski Rudolf, lat 42, Dziadkiewicz Franciszek, lat 42. De profundis clamavi…
Noc w zrujnowanym domu, w przerażeniu. I dzień nazajutrz, w którym ich odnaleziono. Ciała były podrzucone z wielką siłą, serie padły z bliska.
Wkrótce zjawili się Niemcy. Szczęście w tragedii: Austriacy. Oficer – lekarz przedstawił się jako Otto Cernotzki, Czarnecki przed laty zapewne. Dał siostrze zastrzyk przeciwtężcowy, opatrzył Zbigniewowi rozbite naganem oko. Fotografował ciała rozstrzelanych. Propaganda wszystkich wojem żywi się taką okazją.
Zastanawiali się potem ci, którzy przeżyli: dlaczego stało się to wszystko? Nie dowiedzieli się nigdy. Przypuszczali tylko, bo znaleźli nazajutrz pozabijane konie z rosyjskich taczanek, że była to wymierzona na ślepo reakcja na jakąś ukraińską dywersję. Ale czy tak wtedy było rzeczywiście?
A potem? Potem był pogrzeb. I krzyż, który, jak się dowiedział, do dziś w Milczycach stoi. I całe życie było potem.
I całe życie było potem – powrotami do tego dnia.
Rozmowa znów staje się trudna. Każde słowo boli teraz tak, jak boli serce.
Siedzę przy stole nad rybim szkieletem, zażenowany tym, że łowię słowa z dziennikarską pazernością, zamiast im dać odpoczynek, wymilczeć się…
Zbigniew Przetacznik kręci głową – Nie, to nie tak, już się one namilczały. Teraz muszą o sobie przypomnieć…
Potem było całe życie. I wojennych losów jeszcze kawał. Jakoś one bledną memu rozmówcy, nieważne się stają: a było i AK, i porucznikowanie leśne, z sienkiewiczowskim pseudonimem „Michał”, i aresztowania kolegów w roku 1944.
Jego samego NKWD dopadło na końcu. Znów miał szczęście. Bo tych, co wygarnęli wcześniej – zabrały transporty na wschód. A on? Cóż wielkiego: dwa miesiące śledztwa. Najpierw na miejscu, a potem w więzieniu w Samborze. Kazali mu coś podpisywać, nie podpisał. Z początku przystojny lejtnant trzymał na biurku stołową nogę, którą namawiać zwykł do składania zeznań. Zapytał tego lejtnanta – To oficer będzie bić oficera? – Lejtnant się roześmiał. I schował drewniany argument do szuflady.
Po dwóch miesiącach wrócił do domu. Przywitali jak zjawę. Stamtąd się nie wracało.
Nie czekał na ciąg dalszy. W lipcu ruszał transportem z repatriantami. Jako „gramotny” został jego kierownikiem. Jechali w inny świat. Żeby go budować – po swojemu. Ojciec znów został kierownikiem szkoły, a kiedy wkrótce dosięgnął go ostatecznie kolejny zawał – nauczycielem został jego syn, Zbigniew Przetacznik i córka, Jadwiga Janusz.
Kolejny papieros tli się w lufce. Mówię: pan tyle pali, po dwóch zawałach…
Macha ręką, nie odpowiada. Po chwili się odzywa – Po drugim zawale miałem operację, wycinano mi jakiś fragment aorty, więc musiałem być świadomy. Młoda lekarka anestezjolog prosiła, bym cały czas mówił. I wie pan o czym jej mówiłem? O takich rzeczach jak ojczyzna, walka, ofiara, o tym, co dane mi było przeżyć. I o tych, którym się wtedy przeżyć nie udało… Słuchała bez słowa, trzymając mnie mocno za rękę.
Już później, w domu, przeglądam pożyczony mi pamiętnik z wrześniowej kampanii plutonowego Przetacznika. I znajduję pomiędzy gęsto zapisanymi stronami – zdjęcie wycięte z jakiegoś kolorowego tygodnika. Stare, potężne dęby okryte zieloną koroną liści.
Artykuł przeczytano 7145 razy