IRENA OLSZYŃSKA- NAUCZYCIELKA NA KRESACH - CZ. 2
Przytoczę dłuższy fragment wspomnień pani Ireny:
„Na Gnilaku nie było dotąd szkoły, miałam więc ją zorganizować przy pomocy władz miejscowych. Kolonia należała do gminy Domaszewo, dużej wsi ukraińskiej, gdzie „priedsidatielem” czyli wójtem był dawny koniokrad, karany kiedyś za to przez polskie władze, co obecnie tłumaczył jako prześladowanie za komunistyczne poglądy.
Ten bandyta również musiał zaaprobować moją kandydaturę na nauczycielkę, co wyraził w słowach” my znajem, szczo jej muż bandit, ale ona niech pracuje. Już my ją przypilnujemy!” - Obietnicę tę spełniał gorliwie, bo stale pod moimi drzwiami lub pod oknem stał szpicel; raz nawet babcia zaproponowała mu stołek, żeby go nogi nie bolały od stania.
z Romciem
„Na Gnilaku nie było dotąd szkoły, miałam więc ją zorganizować przy pomocy władz miejscowych. Kolonia należała do gminy Domaszewo, dużej wsi ukraińskiej, gdzie „priedsidatielem” czyli wójtem był dawny koniokrad, karany kiedyś za to przez polskie władze, co obecnie tłumaczył jako prześladowanie za komunistyczne poglądy.
Ten bandyta również musiał zaaprobować moją kandydaturę na nauczycielkę, co wyraził w słowach” my znajem, szczo jej muż bandit, ale ona niech pracuje. Już my ją przypilnujemy!” - Obietnicę tę spełniał gorliwie, bo stale pod moimi drzwiami lub pod oknem stał szpicel; raz nawet babcia zaproponowała mu stołek, żeby go nogi nie bolały od stania.
z Romciem
Gnilak położony na skraju ogromnych lasów, nie był regularnie zabudowana wsią, lecz osadą składającą się z kilkunastu luźno rozrzuconych gospodarstw i zamieszkałą przez ludzi przybyłych tu po I-szej wojnie światowej w poszukiwaniu kawałka ziemi.
Byli to czasem biedacy, dla których nie było już życia w rodzinnej wsi, lub tacy, którzy mieli coś na sumieniu i chcieli zmienić otoczenie. Tu- na wschodnich kresach grunty były wówczas tańsze i łatwiej było się tu urządzić. Ale też społeczność takiej kolonii nie była zżyta, bez wspólnych tradycji, pełna wzajemnych niechęci, a nawet zawiści. Najbliższa osada Zofiówka (trochę Polaków, trochę Żydów i Ukraińców)- oddalona o 3 km- miała pocztę, lekarza, aptekę, kilka sklepów i kościół.
Tu nie było nic. O 10 km idąc lasem, leżała duża polska wieś Przebraże, znana w dziejach partyzantki AK, a dalej 25 km – Kiwerce- stacja kolejowa na linii między Kowlem a Łuckiem.
Cicha, utajona nienawiść między kolonistami Gnilaka i ukraińską wsią-Domaszewem- była tłem ciągłych konfliktów sąsiedzkich. Mimo to, zgodnie z głoszonym hasłem równości wszystkich nacji, miała tu powstać polska szkoła. Na tę jednoklasówkę wyznaczono dużą izbę w największym domu- w domu wdowy Kamińskiej. Polecono też oddzielić pomieszczenie dla nauczyciela.
Gospodyni Kamińska- chciwa i przewrotna baba, której złośliwego języka i wrzasku bała się cała kolonia, a nawet chytry „predsidatiel” - mieszkała z córką, synem, jego żoną i dziećmi w jednej, dużej izbie, z której oddzielono ciupkę 2m/3m dla mojej rodziny z jednym tapczanem. Babcia ścieliła sobie posłanie na kufrze.”
Ten obraz burzy niestety obraz polskich osadników na Kresach, którzy podobno nieśli tam oświatę, kulturę i dobre obyczaje. Na Gnilaku było inaczej, osadnicy patrzyli na siebie wilkiem, często byli wredni dla swoich.
Pani Irena opisuje różne zachowania Polaków, doświadczyła sporo złego również od swych pobratymców. Zdarzały się też niespodziewane radości od ludzi.
Tak więc- jak to w życiu bywa- zło i dobro szło w parze, byli ludzie podli i ludzie wspaniali, czerń i biel- jak w jednej z ostatnich piosenek Stanisławy Celińskiej.
O swojej pracy na Gnilaku pani Irena pisze tak:
„Ja pracowałam od 7-ej rano do 7-ej wieczór, na dwie zmiany. Dzieci z początku nieufne, źle nastawione do mnie, potrafiłam jakoś przyciągnąć bajkami, zabawą, książką- i pracowało mi się całkiem nieźle.
W grudniu dodano mi „anioła stróża”, Żyda, niby nauczyciela, ale on nie miał regularnych lekcji, tylko przychodził z Zofijówki, powęszył, pogadał z dziećmi i odchodził, by przyjść znów za kilka dni. Musiałam sama wszystko robić: uczyć, prowadzić kancelarię, jeździć na konferencje, składać sprawozdania. Robiła to wszystko- ma się rozumieć – w języku polskim, chociaż znałam język ukraiński.
Podinspektor zdradził mi kiedyś opinię o mnie u władz:
„uznaja żeńszczyna, no proklataja Polka”
Rok 1941. Minęła zima. Mąż Irenki- Lutek został skazany i wywieziony na zsyłkę, a Irena została ze swoja gromadką, którą musiała wyżywić. W dodatku po chorobie straciła już swoje mleko, a mały Romcio potrzebował pokarmu. Wszystkiego im brakowało.
Dobrze, że babcia zajmowała się dziećmi, gdy ona była w pracy. Czasami zdarzały się niespodzianki. Oto jedna z nich:
„Palmowa Niedziela była słoneczna i ciepła, więc babcia Lusia wybrała się do Zofijówki. Był tam mały, drewniany kościółek, a przy nim „święty” ksiądz- stary, chudy, w nędznej sutannie, ale prawdziwy pasterz parafii. Znał wszystkich i wiedział o każdym co potrzeba. W następnych latach za wspieranie polskiej partyzantki został zabity.
Tej niedzieli babcia jakoś pomału wracała, zgrzana, spocona, ale pod samą szyje zapięta w swojej salopie. Na moje pytanie czemu tak pozapinana, babcia nic nie mówiąc teatralnym gestem rozpięła płaszcz i – co się okazało- na szyi, zawieszona na szaliku wisiała ogromna ćwiartka cielęciny! Tak więc wreszcie nie było nam głodno, dzieci były zdrowe, piękna wiosna i- życie toczyło się dalej.
Zbliżał się koniec roku szkolnego, nauka miała się skończyć w pierwszych dniach czerwca. Na zakończenie przygotowałam z dziećmi przedstawienie pt.” Powitanie wiosny”, w którym miały występować ptaszki, zwierzątka i kwiaty. Kolonia Gnilak przeżywała cos takiego po raz pierwszy i nawet niechętni mi dotychczas rodzice starali się dopomóc w przygotowaniu dekoracji i kostiumów dzieci, choć było to w tamtym czasie bardzo trudne.
Rok szkolny skończył się sukcesem i nadeszły oczekiwane wakacje. Postanowiłam wybrać się do Kowla i kupić dzieciom coś do ubrania. Zabrałam ze sobą starszego – Rysia- i nic nie przeczuwając wyruszyłam w podróż.”
Niestety w tym czasie wybuchła wojna sowiecko- niemiecka, ciężkie boje na linii Bugu a straszne bombardowania zamieniły ich piękne lasy w cmentarzyska ludzi i sprzętu wojennego. Nie miała jak się dostać do rodziny- rozdzielił ich front!
Po 6 tygodniach strachu o babcię i Romcia, bez kontaktu z nimi Irena uświadomiła sobie, że na Gnilaku skończyła się już jej rola- trzeba było zabrać rodzinkę i uciekać z powrotem do Kowla. Prawie cudem (o dziwo przy pomocy Niemców) udało jej się wrócić na kolonię Gnilak. Chciała jak najszybciej wyjechać do Kowla, ale nie było to proste- 115 kilometrowa podróż z dziećmi możliwa tylko furmanką, drogami, po których dopiero co przetoczył się front musiała potrwać kilka dni i była bardzo ryzykowna.
Na miejscu zaś było coraz gorzej, nie przyjmowano pieniędzy, kłopoty z wyżywieniem, okrucieństwo gospodyni- robiła wszystko, żeby się ich pozbyć. Narastała też wzajemna wrogość Polaków i Ukraińców. Niemcy obiecywali Ukraińcom „samostijną” Ukrainę, po wkroczeniu na te tereny dali broń.
Polacy nie byli pewni dnia ni godziny. Co noc łuny krwawe wskazywały gdzie tragiczne rozrachunki pochłaniały niewinne ofiary. Trzeba było uciekać. A mieszkańcy Gnilaka byli okrutni- chcieli zarobić za wszelką cenę. Kazali sobie dać za podwózkę wszystko co miały w kufrach, bo pieniądze się wtedy nie liczyły. Irena musiała przystać na te żądania- z kufrów zabrano wszystkie ubrania, a nawet zdarli z Rysia ostatni sweterek.
„- Niech ich Bóg osądzi” - napisała pani Irena.
Rysio miał wówczas 3 lata, Romcio 1 rok, babcia 58, a Irena 28 lat.
W Kowlu udało im się wynająć pokój z używalnością kuchni, w domku na skraju miasta, gdzie kończyła się ulica Pocztowa. Właścicielką była pani Natalia Grochowska- bardzo dobra osoba, która wkrótce stała się drogą przyjaciółką rodziny. Dzieci otoczone przyjazną atmosferą miały gdzie się bawić i biegać. Ten dom stał się dla nich azylem.
Niemcom potrzebna była nowa siła robocza dla Rzeszy, więc zarządzili powszechną rejestrację w Arbeitsmacie. Irena nie mogła pracować jako nauczycielka, bo szkół na tym terenie nie było. Znała jednak niemiecki i dostała przydział pracy w samym Arbeitsmacie.
Prowadziła kartotekę- czyli miała pracującym wystawiać tzw. ausweise, a niepracujących wysegregować osobno do ewentualnej wysyłki do Niemiec.
„ Rychło zorientowałam się jakie mam tu możliwości podziemnej pracy. W tym czasie nawiązałam kontakt z AK i miałam wiele zadań i poleceń do wykonania. Do organizacji wprowadziła mnie Marysia Ślusarczyk (późniejsza Pola). Ona odebrała ode mnie przysięgę, nadającą mi imię ALDONA. Wraz z Halinką Noskowską tworzyłyśmy „trójkę” - czyli podstawową komórkę organizacyjną”
No pięknie! Nie dość było kłopotów Irenie to jeszcze wpakowała się w konspirację!
„ 5 metrów od główek moich dzieci leżały sobie w kufrze rzeczy, za które w razie wpadki trzeba by było zapłacić życiem. (w mieszkaniu był punkt przechowywania „zrzutów”- radiostacje, granaty, pasy z nabojami, paczki dolarów itp.) A przecież i w pracy, w Arbetsamcie narażałam się wystawiając fałszywe” ausweise” i dekując w różnych zakamarkach karty osób zagrożonych wywózką”
Taka właśnie była nasza nauczycielka kresowa- nieustraszona, pracowita, wytrwała, twarda. A przecież miała tak miękkie serce dla rodziny, tak była oddana dzieciom!
Potem dostała nowy przydział pracy- tym razem w Gebietalandwirtschafcie, ale tajna praca Irenki- Aldony nie skończyła się, bo miała już sprawdzonych współpracowników, którzy dalej robili co było trzeba.
Po wojnie nie ujawniła swej działalności i w żadnej z książek opisujących tamte zmagania nie ma o niej wzmianki.
„W roku 1943 Niemcy coraz częściej „brali w skórę”. Ja z babcią Lusią i z dziećmi siedzieliśmy jeszcze w Kowlu, nie wiedząc czy Lutek jeszcze żyje.
Rok 1944- wojna weszła w ostatnią fazę. W marcu Kowel był już w okrążeniu. Niemcy ustawili na podwórku armatę i kazali kopać rowy odwodowe. Sowieci podchodząc coraz bliżej palili domy na przedmieściach, zaciskając pierścień wokół miasta. W naszym domu zebrało się jeszcze około 20-tu osób z sąsiednich, spalonych domów. Był chłodny marzec, nie można było napalić, a okna wszystkie wyleciały od wybuchów. Przygarnęłam z lękiem moje drżące dzieciny do piersi; czułam, że zbliża się do mnie coś strasznego...
Ataki przybierały na sile. W nocy „grały” katiusze, wyły pikujące samoloty, domy trzęsły się i podskakiwały od wybuchów. Niektórzy mówili, że pewnie niedługo nas „wyswobodzą” zbliżające się, przyjazne nam teraz wojska radzieckie. Nie! To nie zbliżał się przyjaciel! To szedł zacięty wróg, nowy okupant, który chciał tę ziemię i jej mieszkańców zniszczyć, zgładzić, wytępić!”
Pod datą 29 marca pani Irena opisała legowisko pod stołem w kuchni, gdzie kryły się z dziećmi. Na darmo! Napisała: „I tak szło ku nam przeznaczenie...” Tragiczna data. Głuchy stuk, kurz, zamieszanie i...:
„Mój Rysiunio, mój syneczek malutki, kochany, niewinny! Dostał kulą prosto w serduszko! Boże! Dlaczego?!...”
Zginęła też babcia Lusia- matka Lutka. Trudno sobie wyobrazić co przeżywała pani Irena...Najpierw było wołanie: „ Boże! Boże! Czemuś mnie opuścił?!” i natychmiastowa jakby odpowiedź :
„małe, słabe rączki młodszego synka szarpały mnie za ramię i drżący głosik mówił:
− Romcio boi. Mamo! Mamo! Weź mnie na rączki
Bóg mi wskazywał drogę- moim najważniejszym zadaniem, nadzieją i pociechą będzie teraz ten malutki. Wzięłam go więc na ręce, utuliłam i- poszłam z nim, oślepła od łez w dalsze życie.”
Oblężenie trwało jeszcze przez tydzień a dopiero po dziesięciu dniach dało się podejść rowami do tego domu i zabrać ciała. Owinięte w koce zostały pochowane w ogródku, w jednym z rowów przeciwlotniczych.
Dalej pani Irena opisuje kolejny cud w jej życiu. Miała z Romciem być wywieziona do Majdanka, do osławionego już obozu zagłady, gdzie silnych, zdolnych do pracy wysyłano dalej- na roboty do Niemiec, a słabych- do komina!...
Dobry człowiek- pan Moczulski za skrywane złoto wykupił z transportu kilka rodzin- w tym Irenę z dzieckiem. Pojechali w wagonie z rzeczami Niemców- tak ich uratował.
Pani Irena tak opisuje rozstanie z Kowlem, z Kresami:
„Nadszedł moment wyjazdu- 7 mają 1944roku. Trzeba było na zawsze pożegnać tę ziemię kresową, umęczoną, niezapomnianą, uświęconą krwią naszych przodków, rycerzy spod Chocimia, Kamieńca Podolskiego, Zbaraża, czy Lwowa. Kto zapamięta też te świeże, ciche mogiły pośród lasów i pól, te groby bezimiennych obrońców Ojczyzny i tysiące niewinnych ofiar?!
Płaczcie ze mną drzewa, kapliczki przydrożne, rozwalone domy, popalone wsie, leżące w gruzach miasta, zdeptane cmentarze i ołtarze...
Nigdy już tu nie wrócimy!
Żegnajcie prochy umęczonych Ojców, Braci, Matek, Dzieci!
Czy historia zdoła policzyć te łzy, upomnieć się o krzywdy?!”
Tak wołała Irena Olszyńska, nauczycielka kresowa, bohaterka tamtych czasów, która straciła synka i męża. Zastanówmy się- czy historia już policzyła te łzy?
Tu skończyły się kresowe dzieje Ireny.
Po długiej tułaczce po Polsce, w której – jak na ironię losu wciąż doganiała ją wojna- w końcu trafiła Irena z synkiem Romciem do Lublina. Był to kwiecień 1945 roku.
Irena pracowała tam najpierw w przedszkolu przy ulicy Sierocej prowadzonym przez zakonnicę, siostrę Bronisławę. Chciała być razem z synkiem, który tyle przeżył i był bardzo wymizerowany. Wywalczyła z trudem mieszkanie- to znaczy jeden pokój, bez kuchni, wody, ogrzewania i ubikacji, ale po tak długiej wędrówce po obcych kątach była i tak zadowolona.
Potem wróciła do szkoły; uczyła w Szkole Podstawowej nr. 3.
Wkrótce nastąpiło wzruszające spotkanie- przyjechały siostry Ireny i mama.
„I tak jakoś powoli zaczęłyśmy układać nowe życie. Bardzo skromne nasze pobory na wiele nam nie pozwalały, ale nie marzyły nam się luksusy. Czekałyśmy- jak wszyscy na lepsze jutro.”
Mam przed sobą jeszcze lubelską gazetę z artykułem Stanisława Klimaszewskiego– wspomnienie o nauczycielce Irenie Olszyńskiej.
w Lublinie-wspomnienie
Dowiadujemy się z niego o dalszych, zawodowych losach pani Ireny, których już nie ma w pamiętniku.
„W latach 1945-47 uzupełniła studia w zakresie matematyki na Uniwersytecie Marii Curie- Skłodowskiej. W roku szkolnym 1950/51 została zatrudniona w Liceum Ogólnokształcącym im. St.Staszica w Lublinie. Irena Olszyńska potrafiła wytłumaczyć zawiłości algebry i geometrii oraz dać zarazem solidne podstawy matematyczne nawet najbardziej leniwym w myśleniu i, wydawać by się mogło- niewyuczalnym uczniom. Była osobą ciepłą i niezwykle życzliwą, o wielkim poczuciu humoru i dystansu do siebie i innych. Za swoją pracę pedagogiczną i zaangażowanie w działalności społecznej na terenie szkoły została odznaczona złotym Krzyżem Zasługi, a także uhonorowana nagrodami ministerialnymi i kuratoryjnymi za wybitne osiągnięcia dydaktyczno- wychowawcze.
Zmarła w dniu 6 kwietnia 2008 roku i została pochowana na cmentarzu w Jeleniej Górze.”
Tyle wiemy z gazety. Od rodziny można się jeszcze dowiedzieć, że ciocia Irenka była bardzo kochana i wszechstronnie utalentowana. Niespotykane jak na osobę z wykształceniem ścisłym było to, że pisała też wiersze.
Jej wolą był pochówek w Jeleniej Górze, gdyż tam potem miała rodzinę i grób swojej mamy.
Na jeleniogórskim cmentarzu jest zbiorowy grób różnych Kresowian, którzy zostali tam na zawsze, a ich bliscy osiedlili się w tym mieście.
zbiorowa mogiła w Jeleniej Górze
Irenka natomiast leży w grobie rodzinnym, a na kamieniu nagrobnym wyryto piękny wiersz, który sama napisała:
„ Gdy duch mój utrudzony podąży
W nieznaną krainę cieni
A czas nieubłagany me serce
W grudkę tej ziemi zamieni
Okaż mi Panie miłosierdzie Twoje,
Bo w Tobie nadzieja i zbawienie moje.”
wiersz-pożegnanie
Artykuł przeczytano 1914 razy