IRENA OLSZYŃSKA- NAUCZYCIELKA NA KRESACH - CZ. 1
Anna Małgorzata Budzińska
Wiele osób pisało już o szkole kresowej przed wojną. Ja też poruszałam ten temat wcześniej. Jednak większość wspomnień dotyczy uczniów przedwojennych na Kresach. Podobnie jak pani Anastazja Paszkowska, która opowiadała mi o swoich przeżyciach w ławce szkolnej, w przedwojennej kresowej Chiniówce i w Ostrogu- tak też inni uczniowie spisywali swoje wspomnienia.
Tym razem będzie inaczej. Moja koleżanka z Jeleniej Góry udostępniła mi wspomnienia swojej cioci- kresowej nauczycielki pani Ireny Olszyńskiej. Spójrzmy na jej pogodną twarz z młodości
Irena Olszyńska-autorka
Spisała ona wiele fragmentów życia swojej rodziny na kartkach grubego zeszytu, pięknie oprawionego. To kresowa saga pt. ”Echa dawnych dni”
Wiele osób pisało już o szkole kresowej przed wojną. Ja też poruszałam ten temat wcześniej. Jednak większość wspomnień dotyczy uczniów przedwojennych na Kresach. Podobnie jak pani Anastazja Paszkowska, która opowiadała mi o swoich przeżyciach w ławce szkolnej, w przedwojennej kresowej Chiniówce i w Ostrogu- tak też inni uczniowie spisywali swoje wspomnienia.
Tym razem będzie inaczej. Moja koleżanka z Jeleniej Góry udostępniła mi wspomnienia swojej cioci- kresowej nauczycielki pani Ireny Olszyńskiej. Spójrzmy na jej pogodną twarz z młodości
Irena Olszyńska-autorka
Spisała ona wiele fragmentów życia swojej rodziny na kartkach grubego zeszytu, pięknie oprawionego. To kresowa saga pt. ”Echa dawnych dni”
okładka pamiętnika
Pamiętnik składa się z dwóch części:
I- Prawie legenda
II- …ocalić od zapomnienia…
Motto jakie sama napisała już na początku brzmi:
Nie!
Nas nie zmiecie czas!
Ktoś
Zapamięta nas…
Nie znałam pani Irenki, ale dzięki tym wspomnieniom stała mi się bliska i w jakiś sposób podobna do mojej kresowej babci- dobra, mądra, serdeczna, ale i twarda, odważna i uparta. Taka „matka Polka”, ale z fantazją, optymizmem i otwartością na ludzi i świat.
Takie były przecież Kresowiaczki.
Nie ukrywam, że i zawód pani Irenki był dla mnie magnesem- ja też byłam nauczycielką i bardzo lubiłam uczyć.
Irena pochodziła z zamożnej i wykształconej rodziny. Jej ojciec skończył Akademię Rolniczą w Dublanach. Córka też była inteligentna, a jej powołaniem było nauczanie.
Najpierw jednak gimnazjum! Po czterech latach szkoły podstawowej zdawało się wtedy do ośmioletniego gimnazjum. 1 września 1923 roku Irenka rozpoczęła naukę w gimnazjum im. Juliusza Słowackiego we Lwowie, a zamieszkała w pensjonacie im. Zofii Strzałkowskiej. Było to daleko od domu rodzinnego w Bereźnicy Królewskiej.
Lwów- gimnazjum, ulica Zielona
Tak opisuje :
„W pensjonacie było nam dobrze i nie odczuwałyśmy boleśnie rozłąki z domem. Szkoła ta zajmowała duży 6- piętrowy gmach przy ul. Zielonej 22 – z ogromnym ogrodem. W tym samym budynku mieściło się gimnazjum, seminarium nauczycielskie, szkoła podstawowa i przedszkole. Górne piętra zajmował pensjonat dla 100 panienek, sale do nauki i rekreacji, sypialnie, ogromna jadalnia z przyległą oranżerią, aula, kaplica itp. (…)
Z tych lat mamy bardzo miłe wspomnienia; Lwów był bardzo pięknym miastem, pełnym wesołej i eleganckiej młodzieży. Utkwiły mi w pamięci spacery do Parku Stryjeńskiego, gdzie kupowało się sławne „precle jajowe”, wycieczki na Pohulankę, wieczory w teatrze i inne atrakcje.”
No cóż, wyłania się z tego całkiem inny obraz szkoły kresowej niż sobie to wyobrażaliśmy. Przed wojną szkolnictwo nie wszędzie było ubogie i marne, a już na pewno nie we Lwowie- prężnym ośrodku naukowym i kulturalnym. Szkoła przy Zielonej na pewno mogłaby służyć za wzór wielu naszym współczesnym szkołom.
No i ten przedwojenny Park Stryjeński!… - nie ma ani jednej osoby, która pisząc o Lwowie nie wspomniałby o tym miejscu- magicznym miejscu!
Jednak lwowski epizod Irenki nie trwał długo. Ojciec zmienił pracę i rodzina przeniosła się do Horodenki. Posada w biurze administracji czterech majątków księcia Lubomirskiego nie była szczytem marzeń, ale przy licznej rodzinie warto było się tam przenieść chociażby ze względu na koszty edukacji i mieszkania dzieci poza domem, bo w Horodence było gimnazjum koedukacyjne „nie trzeba już było dzieci wysyłać z domu i płacić słono za stancje czy pensjonat.”
„Był to rok 1928 Było nas wiec siedmioro rodzeństwa i rodzice- duża rodzinka.”
Czasy gimnazjum w Horodence wspomina Irena bardzo dobrze. Nie miała kłopotów z nauką a i życie towarzyskie kwitło.
Irenka w gimnazjum
W 1931 roku w rodzinie Irenki tez zaczęło być niewesoło- już czworo dzieci było w prywatnym gimnazjum. Irena zdała maturę bez problemów. I co dalej? Były plany, żeby wysłać ją do Lwowa na studia prawnicze. Jednak Irena zadecydowała inaczej, tak o tym pisze:
„Miałam ambicję, żeby jak najprędzej „stanąć na własnych nogach” i dlatego zdecydowałam się za namową koleżanek na dwuletnie pedagogium, po którym mogłam zostać nauczycielką szkoły podstawowej. Takie pedagogium było w Lublinie- daleko. Nie przeczuwałam, że ten odjazd na zawsze oderwie mnie od rodzinnego domu, i że tam spotkam „swój los”. Dwa lata przeżyte w Lublinie (1931-1933) były szkołą dorosłości, nauczyły mnie samodzielności i liczenia na własne siły. Potrafiłam też pogodzić naukę z przemożną chęcią zabawy. Chodziliśmy tańczyć całą paczką, zwłaszcza w karnawale- nigdy już potem ani tak często, ani tak beztrosko nie bawiłam się.”
No i właśnie w karnawale 1932 roku, na zabawie, w tańcu poznała Irena Lutka- swego przyszłego męża.
Lutek
„Nasze wspólne życie zaczęło się 30 X 1937 roku.
Miałam wtedy 24 lata i od czterech lat pracowałam już jako nauczycielka- w pierwszych trzech latach w Międzyrzeczu Podlaskim, skąd po złożeniu egzaminu kwalifikacyjnego zaczęłam starania o przeniesienie do Kowla, gdzie mieszkał mój Lutek z matką.
Trudność polegała na tym, że było to inne województwo i kuratorium. Otrzymałam więc najpierw posadę w Zabłociu- na Polesiu.
Pracowałam tam tylko rok- oczarował mnie urok i smętek tej krainy.
Od 1 września 1937 roku przeniesiono mnie do Kowla i wtedy wreszcie zabrzmiało nam „Veni Creator” a słowa przysięgi głęboko zapadły w serca.
On- urodzony w Kijowie, ja- w Tarnopolskim, wychowani wprawdzie w tradycjach kresowej szlachty, lecz z różnych zaborów. Zakochani i szczęśliwi, pełni ufności w dobrą przyszłość zaczęliśmy urządzać nasze wspólne gniazdko.
Zamieszkaliśmy w Kowlu przy ulicy Monopolowej, w małym, cichym zaułku nad rzeką Turią (dopływ Prypeci) w białym domku pana listonosza.
Irena szczęśliwa
Mieszkanko było małe, dwupokojowe, ale przytulne i miłe. Mieliśmy trochę wspólnie zakupionych mebli, kilimów, kilka obrazów i grafik Lutka. Przed domkiem był ogródek pełen kwiatów, a za domkiem łąki nad leniwie płynącą Turią.
Oboje pracowaliśmy- ja w szkole kolejowej, Lutek jako księgowy w największej na Wołyniu Intendenturze Wojskowej.
W naszej szkole panowała miła atmosfera i dobrze mi się tam pracowało. Czułam, że jestem lubiana przez młodzież i przez grono nauczycielskie.
Domem zajmowała się mama Lutka.”
Tak wspominała początek swego dorosłego życia Irena. Nie wiedziała jednak, że nie za długo będą się cieszyć swym szczęściem. Ich pierworodny synek miał dopiero 10 miesięcy, gdy nadeszły wakacje i sierpień 1939 roku. Zrazu były to wymarzone, beztroskie wakacje, piękna pogoda, odwiedziny dziadka, zabawy z dzieckiem, spokój i wciąż jeszcze ufna miłość i beztroska.
„Lecz horyzont zaczął się zacieśniać (…) I-go września spadły niemieckie bomby, które zburzyły już całkowicie nasz spokój... Lutek wprawdzie nie odszedł z wojskiem- szykowano obronę Kowla, więc po całych dniach nie było go w domu- ale...
„Blitzkrieg” okazała się nie do odparcia. Od świtu do ciemnej nocy nękały nas naloty niemieckich bombowców, a niebo było bezchmurne, bezlitosne...(...) Potem „przyjaciele” zajęli tereny do Bugu- w porozumieniu z Niemcami oczywiście.
Przyszli, jak mówili „zaszcziszczat' swabodu ruskich ludiej” I skończyły się sny o zwycięstwie, spokoju i niepodległości. Zaczęły się ciężkie lata niewoli i niedoli o jakiej nie mieliśmy pojęcia.
Oddziały wojsk polskich, które nie chciały się poddać schroniły się w lasach- najwięcej w Puszczy Białowieskiej, oraz w lasach Polesia i Wołynia. Opinia o nich naszych „przyjaciół” brzmiała „eto bandity”.
Polacy ulegli przemocy, ale nigdy się nie poddali i nigdy nie przestali pracować nad odzyskaniem niepodległości. Zaczęto więc wiązać porwane nici, zawiązywały się podziemne struktury AK, by odrobić zło, które się stało.
Lutek znikał na wiele godzin- wracał późno w nocy pomimo godziny policyjnej. Zaangażował się w pracę podziemną. Dla zamydlenia oczu przyjął pracę inspektora ochrony pożarnej w jakimś przedsiębiorstwie, bo taki kurs ukończył kiedyś. Ta praca pozwalała mu poruszać się w terenie. Ja wróciłam do swojej szkoły, która była niby polska- dla polskiej „mniejszości narodowej”- byliśmy przecież teraz mieszkańcami USRR... Treści nauczania krańcowo różniły się od programów szkoły „pańskoj Polszy”.
Kierownictwo i część grona nauczycielskiego byli ludźmi „stamtąd”. Trzeba było co dzień łykać „gorzkie pigułki” oszczerstw, krytyki, wyszydzania wszystkiego, czym dotąd żyliśmy i co było nam drogie.
Pamiętam dobrze dzień Rewolucji Październikowej- pierwszą defiladę przed „sowiecką właścią”. Na trybunie stała gromada sowietów w skórzanych kurtkach z czerwonymi kokardami i tłustych Żydów. Przed nimi to właśnie trzeba było maszerować w takt pieśni: kipuczaja, maguczaja, nikiem nie pabiedimaja” ...Nigdy nie odczułam bardziej boleśnie naszego upadku i poniżenia- szłam jak automat- a łzy ciurkiem spływały mi po twarzy...
Od tego czasu moja pozycja w szkole zaczęła się zmieniać. Im więcej dzieci polskie okazywały mi sympatii, tym bardziej podejrzliwie patrzyły na mnie władze. Zaczęło się podglądanie, podsłuchiwanie i szpiegowanie mnie na każdym kroku. Wszelkie pomysły i „wyczyny” młodzieży- jak podcinanie żyletką głów Lenina, Stalina i innych ważnych osobistości na gazetkach szkolnych miały rzekomo wytłumaczenie w złym wpływie jaki wywierałam na młodzież.
Odsunięto mnie od wychowawstwa, a nawet od dyżurów na korytarzach w czasie przerw. Wiedziałam czym taka nagonka może się skończyć. Przerażało mnie to co się działo wokół nas. Zaczęło się wywożenie Polaków w głąb Rosji. Pierwszy transport nastąpił już w grudniu 1939r.- w okropnych warunkach, wielotygodniowa podróż w zamkniętych „bydlęcych” wagonach, bez jedzenia i świeżej wody, bez pomocy lekarskiej. Ile znów wokół ludzkich tragedii!
A oto pieśń z tamtych czasów:
O Boże, który jesteś w niebie
wyciągnij sprawiedliwą dłoń
My z Polski wołamy do Ciebie
o polski dom, o polską broń.
O Boże! Skrusz ten miecz co siecze kraj,
do wolnej Polski nam powrócić daj,
by stał się źródłem nowej siły
nasz dom, nasz kraj
O, Boże! Usłysz prośby nasze,
o, usłysz nasz tułaczy śpiew.
Znad Bugu, Sanu, Wisły, Warty
Męczeńska do Cię woła krew.
Rok 1940
Drugi rok okupacyjnej niedoli przyniósł hiobowe wieści z kraju, gdzie srożył się niemiecki terror. Tu, „za Bugiem” to samo, tylko bardziej perfidnie, cicho- w nocy podjeżdżał samochód milicyjny i wywożono cała rodzinę.
A ja jestem w ciąży!...
Czerwiec-Lutek ostatnio był jakiś niespokojny i zatroskany. Palił jakieś papiery, ale nic nam nie tłumaczył. (…) 29 czerwca przyszedł woźny z jego biura z oznajmieniem, że naczalstwo wzywa go na odprawę do Łucka. (…)
Pożegnał się i odjechał- na zawsze!!! Nigdy go już nie zobaczyłam!!!
Przez dwa dni, nic jeszcze nie przypuszczając oczekiwałyśmy go. Potem przyszła woźna, która płacząc opowiedziała całą historię: wszyscy wiedzieli, że Lutek jest już aresztowany, już w autobusie do Łucka jechał z nim „opiekun”, który go odstawił wprost do więzienia. Nikt nie miał odwagi mi o tym powiedzieć widząc moją zaawansowana ciążę i bojąc się reakcji na tę wiadomość.
Tak więc uderzył pierwszy grom!
Groza zawisła nad naszym domem.”
Tutaj pani Irena opisuje starania dwóch dzielnych kobiet- matki i żony- by pomóc Lutkowi w więzieniu. Praca adwokata to były tylko pozory, formalność- do niczego nie prowadziła. Dalej nie znały ani powodu aresztowania, ani innych okoliczności- nic!
Każdego 13 dnia miesiąca mogły jedynie podać do więzienia paczkę z żywnością i bielizną.
Ze szkoły oczywiście nadeszło zwolnienie z pracy, a i znajomi odsunęli się od nich ze strachu- na widok Ireny przechodzili na drugą stronę ulicy- nikt nie chciał ich znać.
W lipcu przyszli dwaj z NKWD, zrobili przeszukanie i znaleźli zakopany w ogródku rewolwer!
Nadszedł dzień 12 sierpnia- urodził się drugi synek- Romcio.
„W moim ciężkim smutku została mi dana kropla słodyczy- to moje małe pisklątko, które miało stać się podporą mego życia.
Już w dziesiątym dniu życia Romcio nieświadomie jeszcze pomógł rodzinie. O godzinie 3 nad ranem zbudziło ich walenie w drzwi- nieszczęście!- przyszli po nich! Wywózka! NKW-dzista i milicjant mieli dopilnować sprawnego załadowania rodziny na samochód. Babcia próbowała pertraktacji- ale przecież było wiadomo, że oni nie mają litości nawet nad noworodkami!
W pośpiechu obie ochrzciły Romcia „z wody”
Jednak stał się cud! NKW-dzista zlitował się i ich uratował. Oznajmił im:
− No poka ostajotieś!!! - zabrał milicjanta i odjechał, przykazując nie wychodzić z domu przez trzy dni.
Irena wspomina:
„ Mój Boże! Byłyśmy tak wzruszone i spłakane, że nie wiedziałyśmy czy to był sen czy jawa…”
Potem dowiedziały się, że:
„...moje koleżanki i uczennice szukały nas wśród wywożonych nieszczęśników; ponoć napiekły bułek naszykowały mleka i jedzenia dla mnie i dla dzieci na drogę. Przypuszczały, że jesteśmy na liście, bo to był wywóz, w którym znaleźli się prawie wszyscy polscy nauczyciele z Kowla.
Jednak nie były bezpieczne z dziećmi. Miesiąc później przyszedł do nich na rozmowę ich sowiecki dobroczyńca i całkiem niedwuznacznie namawiał do opuszczenia Kowla.
Powiedział im w zaufaniu, że ich położenie jest tragiczne, bo Irena ma być za 5 dni aresztowana. Za jego radą Irena udała się do Łucka, do tamtejszego kuratorium z prośbą o posadę nauczycielki, gdzieś poza pasem 100 kilometrowym od Bugu, powołując się na „prykaz” NKWD. O dziwo dostała posadę nauczycielki w Cumaniu pod Równem.
W trzy dni opuściły Kowel. Cumań to było małe miasteczko- osada tartaczna wśród ogromnych lasów tzw. „radziwilskich”. Niestety nie dane im było tam zamieszkać. Natrafiły na wrogość mieszkańców i groźby miejscowego NKWD.
Nikt nie chciał ich przyjąć na kwaterę, ludzie bali się z nimi rozmawiać, nie było mowy o pomocy. W końcu podinspektor- Polak zaproponował objęcie placówki w innej miejscowości. To był Gnilak- polska kolonia położona o 22 km od Cumania. Tłumaczył, że w Cumaniu nie będzie miała życia, bo tamtejsi ludzie byli wrogo nastawieni do Polaków.
Irena zgodziła się, bo nie miała wyjścia- z dwójką małych dzieci i z babcią nie miała szans przeżyć bez pracy i zakwaterowania.
Myślała, że na polskiej kolonii, wśród swoich nie będzie im źle.
Myliła się. Niełatwe tam miała życie. Tamtejsze NKWD dobrze już wiedziało o aresztowaniu jej męża, który był dla nich „bandit”.
Ciąg dalszy wspomnień w drugiej części.
Artykuł przeczytano 2373 razy