"Jestem wdzięczna Bogu" - nadsłuczańska Dermanka
Nazywam się Barbara Krupa z domu Załomska. Moja rodzina od strony mamy i taty wywodzi się znad nadsłuczańskiej Dermanki.
W tym roku zachęcona słowami Ryszarda Marcinkowskiego po raz pierwszy pojechałam do kraju rodzinnego mojej mamy.
Informacje płynące z mediów nie zachęcały do wyjazdu, jednak „coś” ciągnęło mnie do tej ziemi. Ziemi na której przecież się nie urodziłam, jednak tyle o niej słyszałam przy okazji Świąt w rodzinnym domu.
Temat dalekiej Dermanki wielokrotnie wracał w opowieściach mamy Józefy Załomskiej z domu Bagińskiej: o wielkiej i pięknej wsi nad piękną Słuczą, o trudnym życiu codziennym, o sąsiadach różnych narodów, o pięknym drewnianym kościele w którym wzięła ślub. Było też wspomnienie tragedii jej rodziny, mamy i taty i jej wraz z siostrą cudownym ocaleniu.
Dotarłam do Dermanki wraz z Towarzystwem Miłośników Kultury Kresowej 25 lipca. Dziś Dermanka bardziej przypomina wielką polanę z rozrzuconymi na niej pojedynczymi domami, czy też jak je nazywając hutorami.
Długo nie mogłam uwierzyć w to co zobaczyłam. Gdzie ta piękna, gwarna wieś? Jedynie Słucz się nie zmieniła..
Zmieniły się drogi, wyrosły nowe drzewa, jedynie gdzieniegdzie pozostały zdziczałe drzewa owocowe i ślady zabudowań. Po dłuższych poszukiwaniach trafiłam na ślad kościoła, po którym pozostały jedynie kamienne schody, przewrócony zgnity krzyż powoli rozpadający się w trawie.
Wydawało mi się że odnalezienie chociażby śladu po domu moich dziadków jest niemożliwe. A jednak..
Dalej chyba sam Bóg nas poprowadził.
Kiedy już wracaliśmy w kierunku Ludwipola, przypadkowo spotkani ludzie – Ukraincy - pomogli nam znaleźć drogę na cmentarz. Chłopiec który dopiero co wrócił z Rosji, z pracy, wskazał nam drogę, jak on to sam mówił, na „polskije mohiłki”.
Ostatni raz był tam dawno, więc nic dziwnego, że trochę pobłądził i w efekcie trafiliśmy do chaty bartników ,kilkaset metrów oddalonej od cmentarza.
Mieszkająca tam sparaliżowana kobieta, mająca ponad 90 lat z niesamowitą radością nas powitała. Wspominała moich bliskich, czasy do wojny, pogrzeb marszałka Piłsudskiego. Jak mówiła: „jakby nie wojna to żyliśmy jak jedna ręka”.
Jej syn zaproponowował, że zaprowadzi nas na cmentarz ,gdzie jego rodzice pochowali swoich sąsiadów Polaków w 1943 r. zamordowanych przez banderowców.
Na cmentarzu stoją dwa wielkie krzyże po przeciwstawnych stronach. Na tym znajdującym się najbliżej drogi jest napis „1943” i mieszanymi alfabetami polskim i ukraińskim wydłubane imiona i nazwiska tam pochowanych moich dziadków :„Bagins..Franc, Marjan”.
30 czerwca 1943 roku banderowcy idący od Marynina kolejno mordowali mieszkańców Dermanki - wśród nich moich dziadków. Dziadkowi odcięto głowę kosą, babci zaś odcięto piersi i zamordowano. Razem ich wrzucono do studni wraz z resztą rodziny. Mama uciekła do lasu z kilkumiesięczną córką Józefą i tylko tak ocalała. Wieczorem, brat mamy Marian z rodzeństwem pochował dziadka i babcię na podwórku.
Rozpłakałam się, przypominając sobie słowa mamy o tym miejscu, zdając sobie sprawę, że tyle razy mogłam tu przyjechać.
Teraz już wiem co straciłam. Wiem, że muszę przekazać tę pamięć moim dzieciom - o jej dziadkach i pradziadkach, którzy tutaj pozostali.
I wiem też, że w tej, dziś prawie nieistniejącej, wsi jest i pozostanie część samej mnie i moich bliskich.
Barbara Krupa z domu Zamolska
Mieszkanka Lamowic koło Wrocławia.
Artykuł przeczytano 4786 razy