Młodzi piszą - Moja Babcia
Cieszymy się, że nasza akcja „Młodzi piszą” spotkała się z zainteresowaniem młodzieży. Poniżej wspomnienia spisane przez
Katarzynę Prorok.
Ryszard Zaremba
Katarzynę Prorok.
Ryszard Zaremba
Od lewej: moja babcia Mania, w środku prababcia Albinka, i moja mama Ewa. Rok 1969
14 stycznia 1914 roku w Kanadzie w miejscowości Fort Villach urodziła się moja Praprababcia- Albina Kosińska, córka Marii Kosińskiej z domu Świczowskiej i Franciszka Kosińskiego.
Praprababcia wraz z mężem wyruszyła, ze wsi Głuszków koło Horondenki za ocean za chlebem.
Franciszek Kosiński pracował w fabryce czekolady, a jego żona była akuszerką. Zarobili trochę pieniędzy i wrócili na rodzinne ziemie. Praprababcia bardzo tęskniła, gdyż czekało na nią dwóch synów z pierwszego małżeństwa. Jeden z nich miał na imię Emil, był to ojciec mojego dziadka. Maria Kosińska, moja Praprababcia pierwszy raz wyszła za mąż za Franciszka Kosińskiego i urodziła dwóch synów, w tym Emila. W niedługim czasie mąż jej zmarł.
Potem wyszła za mąż za mężczyznę o tym samym imieniu i nazwisku, czyli znów za Franciszka Kosińskiego i z tego związku urodziła się w Kanadzie moja prababcia Albina Kosińska. Taki zbieg okoliczności napisało samo życie.
Po powrocie z Kanady kupili ziemię i wybudowali dom. Praprababcia Maria Kosińska dalej wykonywała zawód akuszerki. Często nocą , jak mój dziadek wspomina, przyjeżdżano po jego babcię, dobijając się do drzwi z hukiem. Maria Kosińska była zawsze przygotowana, pospiesznie ubierała się, zabierała swoją medyczną torbę i jechała wozem, do pomocy, przy porodzie.
Wykonywanie tego zawodu to była prawdziwa służba. Moja prababcia Albinka, siostra Emila była bardzo uzdolniona, chodziła do szkoły najpierw w Kołomyi, a potem Horodence. Po ukończeniu szkół została nauczycielką. Uczyła języka polskiego i muzyki, grała w orkiestrze. Płynęły lata, Emil dorósł, ożenił się z piękna kobietą Julią Hrechorczuk i urodził się mój dziadek Adolf, jeden z czworga dzieci, które mieli.
Życie na kresach było ciężkie, ale zgodne z naturą, rytm wyznaczały pory roku następujące regularnie po sobie, niczym nie zakłócone. Środowisko naturalne było dziewicze, nie zniszczone, bez nawozów sztucznych chemii, środków ochrony roślin, spalin. Dziadek mój mieszkał we wsi Głuszków, to była dość duża wieś. Ludność zajmowała się rolnictwem. Hodowano krowy, konie, kury, kaczki, świnie, króliki. Uprawiano zboże, warzywa, ziemniaki, słonecznik na olej.
Ziemię uprawiano przy pomocy koni i ręcznie. Choć były to czarnoziemy plon nie był za wysoki. Jedzenie było proste: mleko, kaszę, ziemniaki, kapusta, groch, fasola, mięso było od święta.
Dziadek opisując, ze łzą w oku, przyrodę i życie na kresach, tęskni tak, jak Adam Mickiewicz tęsknił pisząc w inwokacji w „Panu Tadeuszu”,
„… Tymczasem przenoś moję duszę utęsknioną.
Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,
… Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem.
… Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała,
… A wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą
Zieloną na niej z rzadka ciche grusze siedzą. „
Tak właśnie, wyobrażam sobie krajobraz na Kresach Wschodnich we wsi Głuszków.
Dziadek, jako kilkuletnie dziecko, pod nie uwagę dorosłych, zrobił coś strasznego, spalił dom.
A było to tak. Była niedziela, senne , gorące, letnie popołudnie, znudzony mały chłopiec szukał zabawy i zobaczył zapałki na piecu. Wyszedł z nimi z domu, koło stogu siana, zapalił jedną i rzucił, drugą i rzucił, w słońcu nie widział płomienia. Długo nie trzeba było czekać. Zapalił się cały dom, spłonął doszczętnie, był drewniany, pokryty słomą. Dziadek pamięta to bardzo dobrze, choć taki mały, wiedział że zrobił bardzo źle. Schował się w krzaki czerwonych porzeczek i stamtąd patrzył się na tragiczne wydarzenia. Potem dom odbudowano.
Na ogół wszyscy zmagali się z biedą, niedostatkiem jedzenia i ubrania. Dziadek , jak miał kilka lat chodził paść krowy i konie na wspólną wiejską łąkę. Był na bosaka, w zgrzebnej , lnianej koszuli, jak sam wspomina. Dzieci na wsi pracowały od najmłodszych lat. Dziś nie do pomyślenia.
Nastał czas II Wojny Światowej, czasy ciężkie i okrutne. Dziadek opowiadał mi, że pamięta bomby, które spadły wokół domu. Pozostały po nich olbrzymie leje. Miał wtedy kilka lat, bawił się na dworze, słyszał groźne huczenie nadlatujących bombowców, pamięta że się bał. Wzięła go wtedy mama do domu z podwórza, za chwilę w tym miejscu upadła bomba, wyrwała wielka dziurę w ziemi. Druga bomba upadła i wybuchła z drugiej strony domu, w tym momencie, przy ścianie budynku stała moja prababcia Albinka i nic jej się nie stało, choć w drewnianej ścianie widać było powbijane, metalowe odłamki pocisku. Miała wielkie szczęście. Wojenne lata przyniosły wielką biedę, okupanci rabowali.
Przechodzące wojska niemieckie z gospodarstwa moich pradziadków zabrali krowy, a rosyjskie konia. Po chorobie umiera moja praprababcia Maria Kosińska, jej mąż zmarł już wcześniej. Zaczyna chorować mój pradziadek Emil, prawdopodobnie na gruźlicę.
Po nocach grasują bandy Ukraińców, wrogo nastawione do Polaków.
14 października 1941 roku umiera mój pradziadek Emil.
Jeśli ktoś ciężko zachorował, to był to wyrok, szpitala, lekarza i lekarstw nie było. Gruźlica zbierała wielkie żniwo. Życie było coraz gorsze, brakowało wszystkiego, i strach przed Ukraińcami, którzy napadali w nocy na polskich mieszkańców wsi. Był rok 1945, koniec wojny na papierze , ale nie w rzeczywistości. Prababcia Albinka podjęła decyzję o wyjeździe na ziemie odzyskane, zabrała ze sobą mojego dziadka. Zaczęło się pakowanie, wory pszenicy, fasoli, piecyk do gotowania, pierzyny. Na stację wyszli pod koniec lipca 1945 roku. Koczowali tak pod gołym niebem do września. Zapakowano ich do wagonów, dorośli i dobytek do odkrytych, chorzy i dzieci – zadaszonych.
Pociąg był bardzo długi, jedna lokomotywa ciągnęła z przodu, a druga pchała z tyłu. Więcej stali niż jechali. Mój dziadek w dzieciństwie był zaprawiony w trudach ciężkiego życia dnia codziennego, był sprytny i sobie dobrze radził. Podróż znosił bardzo dobrze. Wszystko było dla niego ciekawe.
Na początku grudnia 1945 roku przyjechali do Gliwic. Prababcia Albinka postanowiła tu wysiąść, gdyż zaczęła się już zima i padał śnieg. Niektórzy wysiedli wcześniej, inni jechali dalej na zachód. Adolf Kosiński w Gliwcach poszedł do szkoły. Gwar dużego miasta, wysokie piętrowe domy, samochody, to wszystko przytłaczało swoją wielkością dziewięciolatka, który nigdy wcześniej nie widział dużego miasta, a jednocześnie było niebywale ciekawe.
Gdy nadeszła wiosna 1946 roku, prababcia Albinka wraz z moim dziadkiem Dolkiem ruszyli na zachód, najpierw osiedlili się w Mikoszowie, a potem w Strzelinie, na ul. Św. Jana. W mieszkaniu tym mieszkali jeszcze Niemcy, katolicka rodzina.
Żyli więc wszyscy razem. Niemcy cierpieli głód, więc moja prababcia podzieliła się z nimi tym, co przywiozła ze sobą. Frau Müller gotowała, a prababcia pracowała w szkole. Razem jedli i spędzali czas. Mały Dolek bawił się z dziećmi niemieckimi na podwórku przez co, nauczył się języka, dorośli brali go na tłumacza. Frau Müller też miała syna na wojnie i modliła się, do obrazu Matki Boskiej z Dzieciątkiem Jezus o jego powrót. Wrócił. Dziś obraz ten jest w moim domu. Wisi w salonie na głównym miejscu.
Nadszedł czas kiedy rodzina Müllerów musiała wyjechać do Niemiec. Zwykłym, normalnym ludziom wojny są nie potrzebne, chyba tylko szaleńcom. Po tułaczce wojennej, rodzina polska zasiada z rodziną niemiecką do jednego stołu i dzieli się z nią tym co ma.
Można pomyśleć, czy nie jest to ironia losu?.
Historia kołem się toczy, ziemie strzelińskie były najpierw piastowskie, potem czeskie, pruskie, austriackie, niemieckie, aby znów powrócić do Polski.
Prabacia Albinka była jedną z pierwszych nauczycielek w Strzelinie, pracę rozpoczęła na początku 1946 roku, w szkole podstawowej, mieszczącej się w obecnym budynku Liceum Ogólnokształcącego. Uczyła języka polskiego i muzyki. Grała na skrzypcach i pianinie. Pianino mamy do dziś i jest naszą rodzinną pamiątką. Była nauczycielką z powołania, sumienna i lubianą, wrażliwa na potrzeby innych. Była wspaniałym człowiekiem i patriotą.
Jak wielkiego trzeba serca, aby dzielić się chlebem z rodziną niemiecką, jak wielkiej trzeba odwagi, aby wyruszyć w nieznane z małym chłopcem i jak wielkiego poświęcenia i pracowitości, aby tak wykonywać swój zawód nauczyciela, jak ona.
Prababcia Albina Kosińska zmarła po ciężkiej chorobie 12 lutego 1970 roku, i spoczywa na cmentarzu w Strzelinie.
W dniu 1 listopada na grobie zawsze zapalone są znicze od wdzięcznych uczniów, którzy teraz mają po kilkadziesiąt lat, a jednak ją pamiętają.
Katarzyna Prorok
– Publiczna Szkoła Podstawowa nr 4 im. Tadeusza Kościuszki w Strzelinie
14 stycznia 1914 roku w Kanadzie w miejscowości Fort Villach urodziła się moja Praprababcia- Albina Kosińska, córka Marii Kosińskiej z domu Świczowskiej i Franciszka Kosińskiego.
Praprababcia wraz z mężem wyruszyła, ze wsi Głuszków koło Horondenki za ocean za chlebem.
Franciszek Kosiński pracował w fabryce czekolady, a jego żona była akuszerką. Zarobili trochę pieniędzy i wrócili na rodzinne ziemie. Praprababcia bardzo tęskniła, gdyż czekało na nią dwóch synów z pierwszego małżeństwa. Jeden z nich miał na imię Emil, był to ojciec mojego dziadka. Maria Kosińska, moja Praprababcia pierwszy raz wyszła za mąż za Franciszka Kosińskiego i urodziła dwóch synów, w tym Emila. W niedługim czasie mąż jej zmarł.
Potem wyszła za mąż za mężczyznę o tym samym imieniu i nazwisku, czyli znów za Franciszka Kosińskiego i z tego związku urodziła się w Kanadzie moja prababcia Albina Kosińska. Taki zbieg okoliczności napisało samo życie.
Po powrocie z Kanady kupili ziemię i wybudowali dom. Praprababcia Maria Kosińska dalej wykonywała zawód akuszerki. Często nocą , jak mój dziadek wspomina, przyjeżdżano po jego babcię, dobijając się do drzwi z hukiem. Maria Kosińska była zawsze przygotowana, pospiesznie ubierała się, zabierała swoją medyczną torbę i jechała wozem, do pomocy, przy porodzie.
Wykonywanie tego zawodu to była prawdziwa służba. Moja prababcia Albinka, siostra Emila była bardzo uzdolniona, chodziła do szkoły najpierw w Kołomyi, a potem Horodence. Po ukończeniu szkół została nauczycielką. Uczyła języka polskiego i muzyki, grała w orkiestrze. Płynęły lata, Emil dorósł, ożenił się z piękna kobietą Julią Hrechorczuk i urodził się mój dziadek Adolf, jeden z czworga dzieci, które mieli.
Życie na kresach było ciężkie, ale zgodne z naturą, rytm wyznaczały pory roku następujące regularnie po sobie, niczym nie zakłócone. Środowisko naturalne było dziewicze, nie zniszczone, bez nawozów sztucznych chemii, środków ochrony roślin, spalin. Dziadek mój mieszkał we wsi Głuszków, to była dość duża wieś. Ludność zajmowała się rolnictwem. Hodowano krowy, konie, kury, kaczki, świnie, króliki. Uprawiano zboże, warzywa, ziemniaki, słonecznik na olej.
Ziemię uprawiano przy pomocy koni i ręcznie. Choć były to czarnoziemy plon nie był za wysoki. Jedzenie było proste: mleko, kaszę, ziemniaki, kapusta, groch, fasola, mięso było od święta.
Dziadek opisując, ze łzą w oku, przyrodę i życie na kresach, tęskni tak, jak Adam Mickiewicz tęsknił pisząc w inwokacji w „Panu Tadeuszu”,
„… Tymczasem przenoś moję duszę utęsknioną.
Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,
… Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem.
… Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała,
… A wszystko przepasane jakby wstęgą, miedzą
Zieloną na niej z rzadka ciche grusze siedzą. „
Tak właśnie, wyobrażam sobie krajobraz na Kresach Wschodnich we wsi Głuszków.
Dziadek, jako kilkuletnie dziecko, pod nie uwagę dorosłych, zrobił coś strasznego, spalił dom.
A było to tak. Była niedziela, senne , gorące, letnie popołudnie, znudzony mały chłopiec szukał zabawy i zobaczył zapałki na piecu. Wyszedł z nimi z domu, koło stogu siana, zapalił jedną i rzucił, drugą i rzucił, w słońcu nie widział płomienia. Długo nie trzeba było czekać. Zapalił się cały dom, spłonął doszczętnie, był drewniany, pokryty słomą. Dziadek pamięta to bardzo dobrze, choć taki mały, wiedział że zrobił bardzo źle. Schował się w krzaki czerwonych porzeczek i stamtąd patrzył się na tragiczne wydarzenia. Potem dom odbudowano.
Na ogół wszyscy zmagali się z biedą, niedostatkiem jedzenia i ubrania. Dziadek , jak miał kilka lat chodził paść krowy i konie na wspólną wiejską łąkę. Był na bosaka, w zgrzebnej , lnianej koszuli, jak sam wspomina. Dzieci na wsi pracowały od najmłodszych lat. Dziś nie do pomyślenia.
Nastał czas II Wojny Światowej, czasy ciężkie i okrutne. Dziadek opowiadał mi, że pamięta bomby, które spadły wokół domu. Pozostały po nich olbrzymie leje. Miał wtedy kilka lat, bawił się na dworze, słyszał groźne huczenie nadlatujących bombowców, pamięta że się bał. Wzięła go wtedy mama do domu z podwórza, za chwilę w tym miejscu upadła bomba, wyrwała wielka dziurę w ziemi. Druga bomba upadła i wybuchła z drugiej strony domu, w tym momencie, przy ścianie budynku stała moja prababcia Albinka i nic jej się nie stało, choć w drewnianej ścianie widać było powbijane, metalowe odłamki pocisku. Miała wielkie szczęście. Wojenne lata przyniosły wielką biedę, okupanci rabowali.
Przechodzące wojska niemieckie z gospodarstwa moich pradziadków zabrali krowy, a rosyjskie konia. Po chorobie umiera moja praprababcia Maria Kosińska, jej mąż zmarł już wcześniej. Zaczyna chorować mój pradziadek Emil, prawdopodobnie na gruźlicę.
Po nocach grasują bandy Ukraińców, wrogo nastawione do Polaków.
14 października 1941 roku umiera mój pradziadek Emil.
Jeśli ktoś ciężko zachorował, to był to wyrok, szpitala, lekarza i lekarstw nie było. Gruźlica zbierała wielkie żniwo. Życie było coraz gorsze, brakowało wszystkiego, i strach przed Ukraińcami, którzy napadali w nocy na polskich mieszkańców wsi. Był rok 1945, koniec wojny na papierze , ale nie w rzeczywistości. Prababcia Albinka podjęła decyzję o wyjeździe na ziemie odzyskane, zabrała ze sobą mojego dziadka. Zaczęło się pakowanie, wory pszenicy, fasoli, piecyk do gotowania, pierzyny. Na stację wyszli pod koniec lipca 1945 roku. Koczowali tak pod gołym niebem do września. Zapakowano ich do wagonów, dorośli i dobytek do odkrytych, chorzy i dzieci – zadaszonych.
Pociąg był bardzo długi, jedna lokomotywa ciągnęła z przodu, a druga pchała z tyłu. Więcej stali niż jechali. Mój dziadek w dzieciństwie był zaprawiony w trudach ciężkiego życia dnia codziennego, był sprytny i sobie dobrze radził. Podróż znosił bardzo dobrze. Wszystko było dla niego ciekawe.
Na początku grudnia 1945 roku przyjechali do Gliwic. Prababcia Albinka postanowiła tu wysiąść, gdyż zaczęła się już zima i padał śnieg. Niektórzy wysiedli wcześniej, inni jechali dalej na zachód. Adolf Kosiński w Gliwcach poszedł do szkoły. Gwar dużego miasta, wysokie piętrowe domy, samochody, to wszystko przytłaczało swoją wielkością dziewięciolatka, który nigdy wcześniej nie widział dużego miasta, a jednocześnie było niebywale ciekawe.
Gdy nadeszła wiosna 1946 roku, prababcia Albinka wraz z moim dziadkiem Dolkiem ruszyli na zachód, najpierw osiedlili się w Mikoszowie, a potem w Strzelinie, na ul. Św. Jana. W mieszkaniu tym mieszkali jeszcze Niemcy, katolicka rodzina.
Żyli więc wszyscy razem. Niemcy cierpieli głód, więc moja prababcia podzieliła się z nimi tym, co przywiozła ze sobą. Frau Müller gotowała, a prababcia pracowała w szkole. Razem jedli i spędzali czas. Mały Dolek bawił się z dziećmi niemieckimi na podwórku przez co, nauczył się języka, dorośli brali go na tłumacza. Frau Müller też miała syna na wojnie i modliła się, do obrazu Matki Boskiej z Dzieciątkiem Jezus o jego powrót. Wrócił. Dziś obraz ten jest w moim domu. Wisi w salonie na głównym miejscu.
Nadszedł czas kiedy rodzina Müllerów musiała wyjechać do Niemiec. Zwykłym, normalnym ludziom wojny są nie potrzebne, chyba tylko szaleńcom. Po tułaczce wojennej, rodzina polska zasiada z rodziną niemiecką do jednego stołu i dzieli się z nią tym co ma.
Można pomyśleć, czy nie jest to ironia losu?.
Historia kołem się toczy, ziemie strzelińskie były najpierw piastowskie, potem czeskie, pruskie, austriackie, niemieckie, aby znów powrócić do Polski.
Prabacia Albinka była jedną z pierwszych nauczycielek w Strzelinie, pracę rozpoczęła na początku 1946 roku, w szkole podstawowej, mieszczącej się w obecnym budynku Liceum Ogólnokształcącego. Uczyła języka polskiego i muzyki. Grała na skrzypcach i pianinie. Pianino mamy do dziś i jest naszą rodzinną pamiątką. Była nauczycielką z powołania, sumienna i lubianą, wrażliwa na potrzeby innych. Była wspaniałym człowiekiem i patriotą.
Jak wielkiego trzeba serca, aby dzielić się chlebem z rodziną niemiecką, jak wielkiej trzeba odwagi, aby wyruszyć w nieznane z małym chłopcem i jak wielkiego poświęcenia i pracowitości, aby tak wykonywać swój zawód nauczyciela, jak ona.
Moja prababcia Albinka z moją mamą Ewą. Rok 1969.
Prababcia Albina Kosińska zmarła po ciężkiej chorobie 12 lutego 1970 roku, i spoczywa na cmentarzu w Strzelinie.
W dniu 1 listopada na grobie zawsze zapalone są znicze od wdzięcznych uczniów, którzy teraz mają po kilkadziesiąt lat, a jednak ją pamiętają.
Katarzyna Prorok
– Publiczna Szkoła Podstawowa nr 4 im. Tadeusza Kościuszki w Strzelinie
Artykuł przeczytano 4566 razy