ZE WSPOMNIEŃ MOJEJ BABCI
Moja babcia Irena Krygier pochodzi z dawnych Kresów Wschodnich. Urodziła się 05.09.1937 roku we wsi Bedrowicze powiat Słonim województwo Nowogródzkie. Tato babci, mój pradziadek Stanisław Krygier urodził się w Warszawie w 1902 roku. Kilka miesięcy przed urodzeniem pradziadka zginął tragicznie jego ojciec, pozostawiając ciężarną żonę i troje dzieci.
Przy narodzinach pradziadka umarła jego mama. Od tej chwili opiekę nad nimi przejęła najstarsza z rodzeństwa 14 letnia Józefa. Dzięki dużej pomocy sąsiadki z kamienicy dziewczynka mogła uczyć się krawiectwa. Mijały lata.
Pradziadek ukończył szkołę podstawową w Warszawie. Tam odbył służbę wojskową. Pewnego razu przeczytał w gazecie ogłoszenie pana Herubowicza, właściciela lasów i dużego gospodarstwa w Berdowiczach. Oferta dotyczyła przyjęcia do pracy jako gajowego w majątku.
Pradziadek udał się do tego pana, zaraz został przyjęty jako ,,gajowy bez zawodu”. Do jego obowiązków należało pilnowanie lasu przed złodziejami , sprzedaż drewna na opał, nadzór przy zrębach i wiosenne sadzenie drzew. Dobrze wywiązywał się ze swoich obowiązków i był lubiany przez dziedzica.
W tym samym majątku poznał swoją przyszłą żonę, a moja prababcię Olgę Pracowała tam, jako pokojówka. Jej obowiązkiem było nakrywanie i podawanie do stołu. Czasami zajmowała się synkami pani dziedziczk i- Krzysiem i Markiem .Kiedy jaśnie państwo jechali w odwiedziny do swoich krewnych, przeważnie do Warszawy, zabierali z sobą prababcię, żeby im usługiwała.
Przy narodzinach pradziadka umarła jego mama. Od tej chwili opiekę nad nimi przejęła najstarsza z rodzeństwa 14 letnia Józefa. Dzięki dużej pomocy sąsiadki z kamienicy dziewczynka mogła uczyć się krawiectwa. Mijały lata.
Pradziadek ukończył szkołę podstawową w Warszawie. Tam odbył służbę wojskową. Pewnego razu przeczytał w gazecie ogłoszenie pana Herubowicza, właściciela lasów i dużego gospodarstwa w Berdowiczach. Oferta dotyczyła przyjęcia do pracy jako gajowego w majątku.
Pradziadek udał się do tego pana, zaraz został przyjęty jako ,,gajowy bez zawodu”. Do jego obowiązków należało pilnowanie lasu przed złodziejami , sprzedaż drewna na opał, nadzór przy zrębach i wiosenne sadzenie drzew. Dobrze wywiązywał się ze swoich obowiązków i był lubiany przez dziedzica.
W tym samym majątku poznał swoją przyszłą żonę, a moja prababcię Olgę Pracowała tam, jako pokojówka. Jej obowiązkiem było nakrywanie i podawanie do stołu. Czasami zajmowała się synkami pani dziedziczk i- Krzysiem i Markiem .Kiedy jaśnie państwo jechali w odwiedziny do swoich krewnych, przeważnie do Warszawy, zabierali z sobą prababcię, żeby im usługiwała.
W roku 1928 Stanisław i Olga zawarli związek małżeński w Kościele Parafialnym w Łukonicy oddalonej o 3 km od Berdowicz. Od tej pory zamieszkali w gajówce przy lesie. Prababcia przestała pracować w majątku. Zajmowała się teraz domem i ładnym ogrodem z owocowymi drzewami.
Prababcia pochodziła z tych stron. Urodziła się w Berdowiczach w 1907 roku. Pochodziła z rodziny katolickiej. Jak wszyscy z jej rodzeństwa została ochrzczona w Łukonicy.
W tym miasteczku mieszkał jej brat Stefan. Był tam kościelnym i organistą.
Berdowicze były dużą ładną wsią, ale nie było tam sklepu i kościoła, tylko duży majątek pana Herubowicza z pięknym ogrodem pod lasem.Żyli tam obok siebie katolicy i prawosławni.
Nigdy nie było między nimi nieporozumień. Po kilku latach pradziadek dokupił kilka hektarów ziemi i dodatkowo rozwinęli gospodarstwo. Mieli już parę własnych koni, cztery krowy, świnie, owce, dużo drobiu i ule z pszczołami.
Do prac polowych i gospodarczych wynajmowali przeważnie Białorusinów. Stałą pomocą domową była również Białorusinka.
Pradziadek jeździł po lesie konno. Na zakupy jeździli do Słonimia zimą saniami , wozem na drewnianych kołach latem. Mogli robić zakupy w znajdujących się bliżej Sienkowszczyznach, ale tam sklep miał tylko podstawowe produkty spożywcze.
Co innego w Słonimie. Tam było dużo rozmaitych sklepów, których właścicielami byli przeważnie Żydzi.
Dnia 17.09.1939 roku bolszewicy napadli na Polskę. W urzędach przestały istnieć Polskie władze. Białorusini stali się nieprzyjaźni wobec Polaków. Pradziadka często wzywano na przesłuchania do NKWD. Życie zamieniło się w wielki strach. Prababcia nieraz zostawała na noc z czwórką małych dzieci, bo pradziadka przesłuchiwali do rana.
Dnia 10.02.1940 r. o godzinie 4 nad ranem, ktoś zastukał do drzwi. Pradziadek wstał, otworzył,
w tym momencie wpadło dwóch uzbrojonych sowietów, krzyknęli ,,ruki w wierch” to znaczy ,,ręce do góry”. Ustawili pradziadka w kącie pokoju, a prababci kazali w ciągu 30 minut spakować się i ubrać czworo dzieci.
Prababcia bardzo się przestraszyła i przeniosła dzieci z łóżka na łóżko nic nie robiąc.
Widząc to, żołnierze zwolnili pradziadka i rozkazali mu pakować się. Pradziadek wyciągnął dwa kufry, jeden z bielizną, drugi z ubraniami, kożuchy w własnych owiec i pierzyny, aby okryć dzieci w srogą zimę. Po 30 minutach załadowali dzieci i to, co zdążyli spakować na zaprzęg podstawiony przez sowieckich żołnierzy. Ruszyli do Słonimia, Pradziadek i prababcia musieli iść pieszo, pozostawiając już na zawsze cały dorobek życia.
Gdy doszli do Słonimia, żołnierze skierowali ich na stację kolejową. Stało tam już dużo furmanek i ciągle przyjeżdżały następne. Przed wieczorem Rosjanie zaczęli ładować ludzi do bydlęcych wagonów. Do każdego jak ,,śledzie do beczki” upychali po około 80 osób.
W jednym kącie wagonu stał żelazny piecyk, w drugim kącie wycięta dziura służąca za ubikację, u góry były drewniane prycze, gdzie ulokowano matki z dziećmi. Okazało się, że na pryczach było jeszcze gorzej, ponieważ otwór na ubikację natychmiast zamarzał i ciągnął z niego niesamowity ziąb i smród.
Uzbrojeni sowieci zaryglowali drzwi wagonu i wszyscy ruszyli w nieznane. Ludzie nie wiedząc, gdzie ich wiozą rozpaczliwie płakali i modlili się. Po dwóch dniach pociąg zatrzymał się. Otworzono drzwi. Żołnierze wyznaczyli dwóch mężczyzn, aby wyszli po prowiant, podali dwa wiadra kaszy polanej surowym olejem, wodę i trochę węgla na opał. I tak ,co drugi, trzeci dzień podawano im trochę żywności, wody i węgla. Wieziono ich w ten sposób ponad miesiąc.
Wreszcie dotarli do małej stacyjki Morżęga nad samą Wołgą. Czekały już tam na nich sanie zaprzężone w małe kucyki. Po wyprowadzeniu z pociągu, żołnierze zabierali po kolei ludzi.
Przy ponad 40 stopniowym mrozie wieziono ich takim transportem przez 4 tygodnie Przeszlii przejechali tak około 400 km. Nocowali po wsiach u Rosjan.Dotarli do Lesopuntu Świetłoje, Wierchina Strojka, Łudoga . W tych miejscowościach ulokowali ich w barakach u miejscowych ludzi. To były ostatnie ludzkie osady, dalej aż do Morza Białego ciągnęły się już tylko lasy.
Pradziadek z prababcią pracowali bardzo ciężko w lesie przy wyrębie drzew i spławie grubego drewna do rzeki. Prababcia spodziewała się dziecka, siostrzyczka babci urodziła się nieżywa. Ludzie zaczęli masowo umierać z głodu, chłodu, katorżniczej pracy, wycieczenia i chorób. Pracujący dostawali dziennie 400 gr. chleba, dzieci po 150 gr. chleba, talerz zupy z roztartego ziemniaka i kilka grzybów Zimą też były grzyby, tylko solone w beczce. Kto zabrał z Polski trochę więcej odzieży przeżył, bo w wolny dzień od pracy ludzie chodzili po 50 km do kołchozu, aby wymienić ubranie na mąkę, albo ziemniaki. Trafiali się też dobrzy ludzie, którzy z litości częstowali swoją strawą i dorzucali coś do worka, chociaż sami mieli mało.
Zimą ludzie chodzili z saneczkami na żebry. Latem trzeba było tylko nieść worek na plecach, ale było już trochę łatwiej, bo w lasach rosło dużo grzybów, jagód, rosły pokrzywy, lebioda i inne jadalne zielsko.
Nadszedł 1942 rok. Ogłoszono jak gdyby amnestię. Pradziadek i wielu innych mężczyzn pracowało na spławie w Toćmie. Pewnego dnia przybył delegat od gen. Władysława Andersa i oznajmił, że mogą iść na ochotnika na front. Dużo mężczyzn zdecydowało się iść, z tą myślą, że wyzwolą z swoje rodziny z niewoli sowietów. Rozstanie z rodziną było dla wszystkich wielką tragedią, płacząc pradziadek bardzo ściskał swoja 5 letnią córkę, trzech trochę starszych synów i prababcię.
Kobiety rozpaczliwie płacząc odprowadzały swoich mężów, bo nie wiedziały, jaki los ich czeka i czy jeszcze się zobaczą. Do Wołogdy 400 km szli pieszo. Niektórzy umierali w drodze, Rosjanie przyjmowali ich na nocleg.
W Wołogdzie siedzieli tydzień na stacji, a władze sowieckie nie chciały im dać żywności. Potem przybył gen. Anders i zabrał ich. Podróżowali różnie, pociągiem, statkiem i pieszo. Było to tak samo męczące jak na spławie drewna. Dotarli do Iranu, później Palestyny, i Egiptu, a stamtąd do Włoch. W tym samym czasie sytuacja życiowa rodziny pradziadka jeszcze bardziej się pogorszyła, bo sowieci zaczęli uważać pradziadka za wroga.
W 1944 roku ogłoszono przesiedlenie na Ukrainę.
Te rodziny, których mężowie poszli za granicę miały z tym duże problemy. Władze nie chciały ich puścić, Wypuszczano bez problemów tych, którzy walczyli w armii Tadeusza Kościuszki, bo z armii Kościuszki sowieci brali przymusowo na front.
Po ciężkich zmaganiach i płaczu kobiet podstawili wreszcie furmanki, aby ich odwieźć do przystani w Michajłowce. Nie wszystkim się udało. Niektóre rodziny nie puścili. Przed wieczorem załadowani ich na barki. Było zimno i mokro. Z powodu gęstej mgły ludzie siedzieli do rana pod gołym niebem na barkach. Rano ruszyli do Toćmy, tam załadowano ich na duży statek z dachem i kabinami. Przez 3 tygodnie płynęli rzeką Suchoną do stacji kolejowej, kiedy przypłynęli załadowano ich do pociągu z bydlęcymi wagonami.
Ruszyli w 4 tygodniową podróż , już bez nadzoru NKWD i przy otwartych drzwiach wagonu, było już ciepło. Dojechali
do małej stacyjki przed Odessą. Tam czekały furmanki zaprzężone w woły i rozwozili ludzi po kołchozach.
Rodzinę babci osiedlono w niemieckiej kolonii, we wsi Lichtenfeld. Była to ładna wieś z chodnikami po obu stronach drogi. W porównaniu z Sybirem, tutaj był raj. Rosły winogrona, kukurydza, ziemniaki, zboża, różna warzywa i owocowe drzewa.
Ziemie były bardzo urodzajne, nie było tylko lasów. Prababcia pracowała przy różnych pracach polowych, ale przeważnie przy winogronach. Wiosną hakanie, jesienią zbieranie i przeróbka na wino.
Na początku 1946 ogłoszono powrót do kraju. Prababcię z dziećmi, tak jak innych Polaków odwożono furmankami znowu do Odessy, tam przez tydzień wydawano wszystkim paszporty.
Z Odessy wyjechali pociągiem na zachód, do kraju. Po 6 tygodniach dotarli do Wrocławia.
Po kilku dniach pociągiem do Wołowa, stamtąd furmankami rozwożono ludzi po okolicznych wsiach. Prababcia razem z dziećmi została osiedlona we wsi Siodłkowice. W 1965 roku przeprowadziła się razem z mężem do Warzęgowa i mieszka tutaj do dziś.
Monika Zuziak
Szkoła Podstawowa im. Królowej Jadwigi w Warzęgowie
Prababcia pochodziła z tych stron. Urodziła się w Berdowiczach w 1907 roku. Pochodziła z rodziny katolickiej. Jak wszyscy z jej rodzeństwa została ochrzczona w Łukonicy.
W tym miasteczku mieszkał jej brat Stefan. Był tam kościelnym i organistą.
Berdowicze były dużą ładną wsią, ale nie było tam sklepu i kościoła, tylko duży majątek pana Herubowicza z pięknym ogrodem pod lasem.Żyli tam obok siebie katolicy i prawosławni.
Nigdy nie było między nimi nieporozumień. Po kilku latach pradziadek dokupił kilka hektarów ziemi i dodatkowo rozwinęli gospodarstwo. Mieli już parę własnych koni, cztery krowy, świnie, owce, dużo drobiu i ule z pszczołami.
Do prac polowych i gospodarczych wynajmowali przeważnie Białorusinów. Stałą pomocą domową była również Białorusinka.
Pradziadek jeździł po lesie konno. Na zakupy jeździli do Słonimia zimą saniami , wozem na drewnianych kołach latem. Mogli robić zakupy w znajdujących się bliżej Sienkowszczyznach, ale tam sklep miał tylko podstawowe produkty spożywcze.
Co innego w Słonimie. Tam było dużo rozmaitych sklepów, których właścicielami byli przeważnie Żydzi.
Dnia 17.09.1939 roku bolszewicy napadli na Polskę. W urzędach przestały istnieć Polskie władze. Białorusini stali się nieprzyjaźni wobec Polaków. Pradziadka często wzywano na przesłuchania do NKWD. Życie zamieniło się w wielki strach. Prababcia nieraz zostawała na noc z czwórką małych dzieci, bo pradziadka przesłuchiwali do rana.
Dnia 10.02.1940 r. o godzinie 4 nad ranem, ktoś zastukał do drzwi. Pradziadek wstał, otworzył,
w tym momencie wpadło dwóch uzbrojonych sowietów, krzyknęli ,,ruki w wierch” to znaczy ,,ręce do góry”. Ustawili pradziadka w kącie pokoju, a prababci kazali w ciągu 30 minut spakować się i ubrać czworo dzieci.
Prababcia bardzo się przestraszyła i przeniosła dzieci z łóżka na łóżko nic nie robiąc.
Widząc to, żołnierze zwolnili pradziadka i rozkazali mu pakować się. Pradziadek wyciągnął dwa kufry, jeden z bielizną, drugi z ubraniami, kożuchy w własnych owiec i pierzyny, aby okryć dzieci w srogą zimę. Po 30 minutach załadowali dzieci i to, co zdążyli spakować na zaprzęg podstawiony przez sowieckich żołnierzy. Ruszyli do Słonimia, Pradziadek i prababcia musieli iść pieszo, pozostawiając już na zawsze cały dorobek życia.
Gdy doszli do Słonimia, żołnierze skierowali ich na stację kolejową. Stało tam już dużo furmanek i ciągle przyjeżdżały następne. Przed wieczorem Rosjanie zaczęli ładować ludzi do bydlęcych wagonów. Do każdego jak ,,śledzie do beczki” upychali po około 80 osób.
W jednym kącie wagonu stał żelazny piecyk, w drugim kącie wycięta dziura służąca za ubikację, u góry były drewniane prycze, gdzie ulokowano matki z dziećmi. Okazało się, że na pryczach było jeszcze gorzej, ponieważ otwór na ubikację natychmiast zamarzał i ciągnął z niego niesamowity ziąb i smród.
Uzbrojeni sowieci zaryglowali drzwi wagonu i wszyscy ruszyli w nieznane. Ludzie nie wiedząc, gdzie ich wiozą rozpaczliwie płakali i modlili się. Po dwóch dniach pociąg zatrzymał się. Otworzono drzwi. Żołnierze wyznaczyli dwóch mężczyzn, aby wyszli po prowiant, podali dwa wiadra kaszy polanej surowym olejem, wodę i trochę węgla na opał. I tak ,co drugi, trzeci dzień podawano im trochę żywności, wody i węgla. Wieziono ich w ten sposób ponad miesiąc.
Wreszcie dotarli do małej stacyjki Morżęga nad samą Wołgą. Czekały już tam na nich sanie zaprzężone w małe kucyki. Po wyprowadzeniu z pociągu, żołnierze zabierali po kolei ludzi.
Przy ponad 40 stopniowym mrozie wieziono ich takim transportem przez 4 tygodnie Przeszlii przejechali tak około 400 km. Nocowali po wsiach u Rosjan.Dotarli do Lesopuntu Świetłoje, Wierchina Strojka, Łudoga . W tych miejscowościach ulokowali ich w barakach u miejscowych ludzi. To były ostatnie ludzkie osady, dalej aż do Morza Białego ciągnęły się już tylko lasy.
Pradziadek z prababcią pracowali bardzo ciężko w lesie przy wyrębie drzew i spławie grubego drewna do rzeki. Prababcia spodziewała się dziecka, siostrzyczka babci urodziła się nieżywa. Ludzie zaczęli masowo umierać z głodu, chłodu, katorżniczej pracy, wycieczenia i chorób. Pracujący dostawali dziennie 400 gr. chleba, dzieci po 150 gr. chleba, talerz zupy z roztartego ziemniaka i kilka grzybów Zimą też były grzyby, tylko solone w beczce. Kto zabrał z Polski trochę więcej odzieży przeżył, bo w wolny dzień od pracy ludzie chodzili po 50 km do kołchozu, aby wymienić ubranie na mąkę, albo ziemniaki. Trafiali się też dobrzy ludzie, którzy z litości częstowali swoją strawą i dorzucali coś do worka, chociaż sami mieli mało.
Zimą ludzie chodzili z saneczkami na żebry. Latem trzeba było tylko nieść worek na plecach, ale było już trochę łatwiej, bo w lasach rosło dużo grzybów, jagód, rosły pokrzywy, lebioda i inne jadalne zielsko.
Nadszedł 1942 rok. Ogłoszono jak gdyby amnestię. Pradziadek i wielu innych mężczyzn pracowało na spławie w Toćmie. Pewnego dnia przybył delegat od gen. Władysława Andersa i oznajmił, że mogą iść na ochotnika na front. Dużo mężczyzn zdecydowało się iść, z tą myślą, że wyzwolą z swoje rodziny z niewoli sowietów. Rozstanie z rodziną było dla wszystkich wielką tragedią, płacząc pradziadek bardzo ściskał swoja 5 letnią córkę, trzech trochę starszych synów i prababcię.
Kobiety rozpaczliwie płacząc odprowadzały swoich mężów, bo nie wiedziały, jaki los ich czeka i czy jeszcze się zobaczą. Do Wołogdy 400 km szli pieszo. Niektórzy umierali w drodze, Rosjanie przyjmowali ich na nocleg.
W Wołogdzie siedzieli tydzień na stacji, a władze sowieckie nie chciały im dać żywności. Potem przybył gen. Anders i zabrał ich. Podróżowali różnie, pociągiem, statkiem i pieszo. Było to tak samo męczące jak na spławie drewna. Dotarli do Iranu, później Palestyny, i Egiptu, a stamtąd do Włoch. W tym samym czasie sytuacja życiowa rodziny pradziadka jeszcze bardziej się pogorszyła, bo sowieci zaczęli uważać pradziadka za wroga.
W 1944 roku ogłoszono przesiedlenie na Ukrainę.
Te rodziny, których mężowie poszli za granicę miały z tym duże problemy. Władze nie chciały ich puścić, Wypuszczano bez problemów tych, którzy walczyli w armii Tadeusza Kościuszki, bo z armii Kościuszki sowieci brali przymusowo na front.
Po ciężkich zmaganiach i płaczu kobiet podstawili wreszcie furmanki, aby ich odwieźć do przystani w Michajłowce. Nie wszystkim się udało. Niektóre rodziny nie puścili. Przed wieczorem załadowani ich na barki. Było zimno i mokro. Z powodu gęstej mgły ludzie siedzieli do rana pod gołym niebem na barkach. Rano ruszyli do Toćmy, tam załadowano ich na duży statek z dachem i kabinami. Przez 3 tygodnie płynęli rzeką Suchoną do stacji kolejowej, kiedy przypłynęli załadowano ich do pociągu z bydlęcymi wagonami.
Ruszyli w 4 tygodniową podróż , już bez nadzoru NKWD i przy otwartych drzwiach wagonu, było już ciepło. Dojechali
do małej stacyjki przed Odessą. Tam czekały furmanki zaprzężone w woły i rozwozili ludzi po kołchozach.
Rodzinę babci osiedlono w niemieckiej kolonii, we wsi Lichtenfeld. Była to ładna wieś z chodnikami po obu stronach drogi. W porównaniu z Sybirem, tutaj był raj. Rosły winogrona, kukurydza, ziemniaki, zboża, różna warzywa i owocowe drzewa.
Ziemie były bardzo urodzajne, nie było tylko lasów. Prababcia pracowała przy różnych pracach polowych, ale przeważnie przy winogronach. Wiosną hakanie, jesienią zbieranie i przeróbka na wino.
Na początku 1946 ogłoszono powrót do kraju. Prababcię z dziećmi, tak jak innych Polaków odwożono furmankami znowu do Odessy, tam przez tydzień wydawano wszystkim paszporty.
Z Odessy wyjechali pociągiem na zachód, do kraju. Po 6 tygodniach dotarli do Wrocławia.
Po kilku dniach pociągiem do Wołowa, stamtąd furmankami rozwożono ludzi po okolicznych wsiach. Prababcia razem z dziećmi została osiedlona we wsi Siodłkowice. W 1965 roku przeprowadziła się razem z mężem do Warzęgowa i mieszka tutaj do dziś.
Monika Zuziak
Szkoła Podstawowa im. Królowej Jadwigi w Warzęgowie
Artykuł przeczytano 5024 razy